Co roku 400 tys. Europejczyków, w tym 40 tys. Polaków, pada na ziemię jak rażeni piorunem. Wskutek nieoczekiwanego zatrzymania serca ustaje funkcja pompowania krwi do mózgu, więc ofiara traci przytomność, zamiera oddech i śmierć może nadejść w ciągu kilku minut. Najczęstszą przyczyną tej dramatycznej sytuacji – której świadkami możemy być w sklepie, na ulicy czy w podróży – jest awaria elektrycznego układu zawiadującego skurczami przedsionków i komór, bez względu na wiek i ogólny stan zdrowia poszkodowanego. Takie zaburzenie bywa zwykle następstwem choroby niedokrwiennej serca, czyli popularnej wieńcówki, ale nie jest to wcale regułą i może spotkać każdego.
Jak zauważył kiedyś znany kardiolog prof. Tomasz Pasierski, opinia publiczna myli się, uważając – zazwyczaj na podstawie medycznych seriali telewizyjnych – że trzy czwarte akcji reanimacyjnych, podjętych wobec osób nieprzytomnych, przynosi oczekiwany skutek. W rzeczywistości odsetek chorych, u których serce wraca do pracy, nie przekracza 10 proc.
– To głównie wina opieszałości przy udzielaniu pierwszej pomocy – zaznacza prof. Janusz Andres, prezes Polskiej Rady Resuscytacji. Resuscytacja, czyli ożywianie, jest terminem, który brzmi fachowo, ale każdy z nas powinien znać reguły postępowania w takich wypadkach. – Najczęstszy błąd popełniany przez świadków zdarzenia to brak zainteresowania, często ze strachu, że mogliby zaszkodzić – uważa prof. Andres i zapewnia: – Nawet jeśli masaż serca miałby połamać komuś żebra, to i tak będzie to niewielka krzywda, jeśli uda się uratować czyjeś życie.
Przede wszystkim czas
Czas udzielenia pierwszej pomocy ma bezpośredni wpływ na powodzenie reanimacji.