To jedna z najbardziej znanych scen w historii lotnictwa. Olbrzymi, liczący 245 m długości sterowiec „Hindenburg”, duma hitlerowskich Niemiec, zbliża się do masztu cumowniczego w bazie Lakehurst w New Jersey. Przyziemienie powietrznego mastodonta obserwują fotoreporterzy, operator kroniki filmowej, dziennikarze, wśród nich Herbert Morrison, korespondent chicagowskiego radia WLS. Zapowiada się ekscytujące widowisko – ozdobiony swastykami LZ 129 podpływa majestatycznie, trzy razy zrzucając balast wodny, kilkadziesiąt metrów nad ziemią załoga rzuca liny cumownicze. Nagle na pokrytym srebrną farbą kadłubie pojawia się ogień. W mniej niż 30 sekund największy statek powietrzny świata zamienia się w wodorową pochodnię, z impetem uderza w ziemię, miażdży gondole. Herbert Morrison, komentujący lądowanie „Hindenburga”, nie potrafi opanować głosu. Jego pełna emocji relacja obiegnie wkrótce cały świat, zszokowany rozmiarami katastrofy, a nagrany film zostanie wyświetlony tysiące razy. Fakt, że z 97 osób przebywających na pokładzie sterowca zginęło tylko 35, zakrawa na cud.
Katastrofa „Hindenburga” nie była wcale najtragiczniejszym w skutkach wypadkiem sterowca, ale jej medialny rozgłos przypieczętował los wielkich aerostatów. Za głównego winnego uznano wypełniający zbiorniki wypornościowe wodór, tworzący w zetknięciu z tlenem wybuchową mieszankę. Trwający niemal 40 lat śmiały eksperyment zakończył się porażką, istniejące sterowce sztywne wkrótce zezłomowano, odzyskując z nich cenne aluminium.
W rzeczywistości wodór, zastępowany zresztą w amerykańskich aerostatach helem (uznanym przez rząd USA za surowiec strategiczny), stanowił tylko jeden z kilku problemów, stojących na drodze rozwoju tych pięknych, ale jakże niepraktycznych statków powietrznych.