Na szczycie Baraniej Góry postawiono w 1991 r. wieżę widokową. Miała się wznosić ponad korony drzew, umożliwiając turystom podziwianie górskiej panoramy. Przy dobrej pogodzie widać stąd oddalonego o 200 km czeskiego Pradziada na zachodzie, na południu poszarpaną grań słowackiej Małej Fatry, na wschodzie zaś Tatry. Dziś właściwie można by wieżę zezłomować – stoi, raczej niepotrzebna, na wyłysiałym wierzchołku.
Ci, którzy dostają się na szczyt mozolnym czteroipółgodzinnym szlakiem od Węgierskiej Górki, nie mogą narzekać na brak widoków, ale jest w nich coś smutnego – dominuje krajobraz po Wielkim Cięciu. Daleką panoramę kontruje obraz zrytego zbocza, sterczących kikutów, wykroty, powywracane kłody, drewniane złomy, między którymi bardzo jeszcze nieśmiało wyrastają młode drzewka. Tak jest na Baraniej, na Skrzycznem w Beskidzie Śląskim, na Romance i Rysiance w Beskidzie Żywieckim i w wielu innych miejscach.
W 1978 r. udział świerków w polskich lasach sięgał 11,3 proc. ich powierzchni, a w 2006 r. tylko 5,5 proc. Drzewo to występuje w górach i na północnym wschodzie kraju. Ubytek dotyczy przede wszystkim Beskidów, gdzie świerków wśród drzew było nawet 95 proc.
Świerkowa świątynia
Legenda głosi, że szwedzki profesor Einar Anderson, gdy przybył do lasu w Istebnej z grupą naukowców i leśników, najpierw zdjął kapelusz i objął jedno z drzew, a po chwili powiedział: To jest świątynia leśna, najwspanialsze świerki, jakie w życiu widziałem. Był 1953 r. Tę świątynię tworzyły świerki odmiany istebniańskiej.
O tym, że w okolicach Istebnej drzewa rosną na schwał, mógł się przekonać nawet laik, ale tylko fachowe badania były w stanie odpowiedzieć, dlaczego tak się dzieje.