Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Nauka

Mądry błazen profesor Jerzy Vetulani

Wydawało się, że będzie wiecznie tryskał energią i dowcipem. Żegnamy prof. Jerzego Vetulaniego

Trudno pogodzić się z Jego śmiercią. Bezsensowną, bo będącą następstwem tragicznego wypadku. Trudno pogodzić się z Jego śmiercią. Bezsensowną, bo będącą następstwem tragicznego wypadku. Mateusz Skwarczek / Agencja Gazeta
Niemal całe życie czuł się błaznem, który pragnął rozśmieszać ludzi i jednocześnie pobudzać ich do myślenia.
Okładka książki „Mózg i Błazen. Rozmowa z Jerzym Vetulanim” autorstwa Marcina Rotkiewicza.mat. pr. Okładka książki „Mózg i Błazen. Rozmowa z Jerzym Vetulanim” autorstwa Marcina Rotkiewicza.

Miałem ten ogromny przywilej, że z prof. Jerzym Vetulanim spędziłem wiele godzin na rozmowach o nauce, mózgu, narkotykach i mnóstwie innych sprawach. Ale przede wszystkim o jego niezwykłym życiu, którym mógłby obdarzyć kilka, a może nawet i kilkanaście osób.

Neurobiolog, popularyzator nauki, wykładowca, współzałożyciel słynnej „Piwnicy pod Baranami”, kandydat na prezydenta Krakowa, działacz podziemnej „Solidarności”. A przede wszystkim człowiek o niespożytej energii, czerpiący z życia pełnymi garściami i wielki prowokator. Jednak w dobrym tego słowa znaczeniu. Jak sam przyznał w rozmowie ze mną, którą opublikowaliśmy w formie wywiadu rzeki, niemal całe życie czuł się błaznem, który pragnął rozśmieszać ludzi i jednocześnie pobudzać ich do myślenia. Każdy, kto choć raz słuchał wykładu prof. Vetulaniego, wie, o co chodzi.

Dlatego tak mi trudno pogodzić się z Jego śmiercią. Bezsensowną, bo będącą następstwem tragicznego wypadku. Nie mogłem być obecny na jego 80. urodzinach, więc liczyłem, że będę w gronie Jego rodziny i mnóstwa przyjaciół świętować 85., a później 90. i kolejne jubileusze. Że będzie w ich trakcie, jak to zwykle On, tryskał energią i dowcipem. Niestety, życie napisało inny scenariusz. Dlatego powtórzę za ks. Janem Twardowskim: „Spieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą”. Żegnaj, Jurku.

[Poniższy wywiad to fragmenty dwóch ostatnich rozdziałów książki „Mózg i Błazen. Rozmowa z Jerzym Vetulanim”, wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2015]

Chwilo, nie trwaj wiecznie

Marcin Rotkiewicz: Czy moglibyśmy porozmawiać o sprawie dość delikatnej i trudnej, czyli starzeniu się?
Jerzy Vetulani: Pyta mnie pan, co sądzę o starości?

Tak.
Najkrótsza odpowiedź: o kurwa!

A trochę szersza?
Nie jest źle. Są dwa typy starzenia się, a wiem coś o tym nie tylko od strony praktycznej, ale i teoretycznej, bo sporo na ten temat wykładam. Pierwszy typ jest taki, że od około sześćdziesiątego roku życia zaczynamy kwękać i zjeżdżać po równi pochyłej. Drugi typ polega na tym, że praktycznie niewiele się zmienia, człowiek żyje dziewięćdziesiąt pięć czy sto lat, po czym choruje przez tydzień i szybko umiera. Mnie się wydaje, a przynajmniej mam nadzieję, że zaliczam się do tego drugiego typu.

Wniosek z tego taki, że ze starością trzeba aktywnie walczyć. Na przykład syn kupił mi rowerek stacjonarny, na którym staram się zasuwać i w ogóle pilnuję, żeby się gimnastykować. Czyli ważne jest utrzymywanie formy fizycznej plus wysiłek intelektualny, na którego brak nie mogę narzekać. Oraz dieta, czyli ograniczenie liczby przyjmowanych kalorii.

No właśnie, mam wrażenie, że jest pan ciągle zajęty. Praca na uczelniach, wykłady dla lekarzy, popularnonaukowe, blog, kabaret Gadający Pies… Czy ma pan w ogóle wolny czas?
Praktycznie bardzo mało, ponieważ spędzam go przed komputerem. Czytam oczywiście czasopisma naukowe. Na literaturę piękną nie mam specjalnie czasu, choć ostatnio skończyłem sagę Pieśń lodu i ognia George’a R.R. Martina. Z czytaniem będę miał spory problem z powodu postępującej jaskry. Ostatnio próbowałem czytać w samolocie i mimo silnej lampki, nie dało się. To mnie bardzo martwi. Na szczęście ekran komputera mogę jeszcze powiększyć, ale zamierzam kupić urządzenie odczytujące na głos teksty polskie i angielskie. Pamiętam, jak dziwiło mnie, gdy byłem w Ameryce, że bardzo popularny miesięcznik „Reader’s Digest” miał specjalne wydania dla starszych ludzi drukowane dużą czcionką. Teraz rozumiem, jakie to było mądre. Pozostają jeszcze audiobooki. Niedawno skończyłem Cmentarz w Pradze Eco, a obecnie słucham Crimen Hena. Wcześniej jeszcze w ten sposób poznałem Grę Endera Carda i pozostałe części jego trylogii.

Oglądam za to filmy, bo mój wnuk – Franek – informuje mnie dokładnie, na co i dokąd mam iść. W dodatku za rogiem znajduje się kino Mikro, z którym jestem bardzo zaprzyjaźniony. Jak pytam, czy mogę kupić bilet, to mi odpowiadają: „Nie, pan nie może, pan może tylko za darmo”. To było stare kino milicyjne, które w 1984 roku otworzyli dla publiczności, a później powstał w nim klub filmowy.

Starość zatem nie rysuje się wcale tak ponuro, jeśli zachowa się odpowiednią aktywność.
Tak, choć oczywiście nie wszystko wygląda tak różowo. Gorzej jest na przykład z restrykcjami kalorycznymi, które próbuję nadrabiać czerwonym winem. Tylko też nie mogę za bardzo, bo jak wypiję dwa kieliszki, to mi się znacznie gorzej pisze na komputerze.

Jedną z niewątpliwie nieprzyjemnych stron starości jest strata seksu, choć tu wiele zmienia viagra, która umożliwia funkcjonowanie całkiem satysfakcjonujące dla obydwu stron. Z tym że jak kiedyś powiedział pewien mądry profesor: „Twardym zrobić przyjemność – żadna sztuka; miękkim zrobić – to dopiero sztuka”. (śmiech)

Biorę też niestety spore ilości leków, więc żona nazywa mnie „Chemicznym Alim”. Bo tu muszę walczyć z podagrą, a tu pilnować ciśnienia. Niekiedy też coś mi ucieka z pamięci. Pojawiają się również kłopoty ze snem, ale dzięki temu można popracować dłużej.

I jeszcze jedna przykra rzecz: w lutym 2014 roku chyba po raz ostatni wszedłem na kopułę Bazyliki Świętego Piotra w Rzymie. To już jest dla mnie za duży wysiłek.

Praca umysłowa też pana szybciej męczy?
Tu nie widzę problemu, bo jak czuję się zmęczony, to zdrzemnę się pół godziny i wracam do działania w dobrej formie. Taka drzemka w ciągu dnia, w okolicach południa, to doskonała regeneracja funkcji poznawczych. Pomagam sobie kawą i napojami energetyzującymi.

Ze starością wiąże się jeszcze jeden problem, o którym mówił między innymi Kazimierz Kutz w jednym z wywiadów – nie sposób nadążyć za uciekającym, głównie technologicznie, światem. U wielu starszych ludzi budzi to naturalny lęk, wynikający między innymi z tego, że przestają rozumieć, co się wokół nich dzieje, a różne gadżety elektroniczne są tajemniczymi urządzeniami, niedającymi się opanować. Nie ma pan z tym problemu?
Mnie ten postęp fascynuje, bo daje większe możliwości. Kłopot polega jednak na tym, że plastyczność mózgu z wiekiem maleje. I rzeczywiście, jeśli nie nadążamy za postępem, pojawia się sprzeciw. Mogę być świetnym subtelnym intelektualistą rozważającym problemy filozoficzne czy futurologiem, ale jeśli nie radzę sobie z obsługą komputera, to będę mówił, że nie znoszę tych maszyn i widział tylko ich negatywne strony. I będę twierdził, że więcej na tym wszystkim tracę, niż zyskuję.

Dawniej wiedza i doświadczenie starszych stanowiły ważny element postępu. Klasyczny model trójpokoleniowej rodziny właśnie dlatego był dobry, że wnuki mogły uczyć się od dziadków. W tej chwili postęp techniczny jest tak szybki, że wnuki są w niektórych dziedzinach mądrzejsze od dziadków. Na przykład nie muszę myśleć, jak ściągnąć sobie z sieci jakiś film, tylko proszę o to mojego wnuka Franka.

Czy z tego, o czym pan mówi, czyli spadku znaczenia wiedzy i doświadczenia starszych pokoleń, mogą wyniknąć jakieś problemy?
Szybki postęp technologiczny może zmienić kierunek rozwoju ludzkości właśnie przez to, że on jak gdyby zmniejsza znaczenie starszej generacji. A niebezpieczeństwo tkwi w tym, że czym innym jest łatwość uczenia się rzeczy technicznych, a czym innym jest zdobywanie wiedzy. Tego, co byśmy nazwali inteligencją skrystalizowaną, czyli umiejętności rosnących z wiekiem. Mój wnuk może być znacznie lepszy w ściąganiu różnych rzeczy z sieci, ale w rozwiązywaniu krzyżówek to ja ciągle mam przewagę. Stare osoby mają po prostu większe zasoby leksykalne.

Dałby pan jakieś rady ludziom wchodzącym w „jesień życia”?
Nie jojczyć nad starością, tylko wykorzystywać wszystkie pozytywy. Czyli ogromne doświadczenie i rozwiniętą inteligencję emocjonalną. Bo stary grzybiarz, chociaż się zmęczy i dostanie zadyszki, znajdzie więcej grzybów niż młody. No i bronić się przed starczą zgryźliwością.

Z tematem starości, ale również nieuleczalnych chorób wiąże się gorąco dyskutowana kwestia eutanazji. Jakie jest pańskie zdanie w tej sprawie?
Jestem zwolennikiem eutanazji. Mojemu synowi mieszkającemu w Holandii powiedziałem, że jak będzie ze mną źle, to przyjadę do niego i żeby mi tam wszystko spokojnie załatwił. Prawo do eutanazji to fundamentalna kwestia godności człowieka. Jedyna rzecz, która wzbudza wątpliwości: czy ono nie będzie nadużywane. Tylko że takie zastrzeżenie może dotyczyć niemal wszystkiego. Nie podoba mi się też negatywny stosunek do samobójców w naszym społeczeństwie.

W ogóle nie mam poczucia świętości życia, choć rozumiem, że niektóre osoby za takie je uważają i chcą utrzymywać przy życiu dzieci z ciężkimi defektami. Z drugiej strony: siedziałem kiedyś w Ameryce na lotnisku, a naprzeciw mnie dwie młode dziewczyny. W ich zachowaniu było coś dziwnego, ale nie wiedziałem co. W pewnym momencie jedna z nich zdjęła bucik, sięgnęła nogą do kieszeni, wyjęła pudełko z papierosami, drugą stopą wyjęła papierosa. To były oczywiście czasy, kiedy pozwalano palić na lotniskach. Te dziewczyny to były ofiary talidomidu, leku uspokajającego przepisywanego kobietom w ciąży, który, jak się okazało, wywoływał poważne deformacje u dzieci. Siedziały tak wesołe i rozmawiały. A co by było, gdyby ktoś chciał je pozbawić życia na etapie wczesnego płodu? Trudno więc czasami rozsądzić, z jakim defektem jednostka będzie mogła być szczęśliwa bądź nie.

Skłonności do prowokacji, żartów i złośliwości raczej panu nie ubyło z wiekiem. Słychać to choćby w trakcie pańskich występów w krakowskim kabarecie Gadający Pies. Filozof Leszek Kołakowski opublikował kiedyś taki słynny esej Kapłan i błazen, przedstawiając dwie zupełnie odmienne postawy – pomnikowo-nadętą i ironiczno-prześmiewczą. Dotyczyło to wprawdzie rzeczywistości komunistycznej, ale gdyby odnieść ten tekst do czasów dzisiejszych, pan odnalazłby się chyba znacznie lepiej, przepraszam za tę trochę impertynencką sugestię, w postawie błazeńskiej.
Ależ to nic impertynenckiego, ma pan rację. Już Amerykanie pytali mnie: czy ty na pewno jesteś profesorem? Bo tam też się zachowywałem na swoją modłę. Po prostu zawsze byłem błaznem. Dla mnie posągowość często jest podejrzana, sztuczna i nadęta. Mówiłem już o Karolu Wojtyle, że była to jedna z niewielu znanych mi osób pomnikowych, jednocześnie w rozmowie bezpośredniej niemająca w sobie nic z nadętego patosu.

Wracając do mojego błaznowania, jego ofiarami padają nawet dzieci. Moich synów szybko nauczyłem wierszyka: „Przeleciał gołąbek przez wysoki dąbek”, i dalej: „Usiadł na gałązce, zrobił nieporządek”. „To znaczy kupę, tato?” – pytali synowie. „No, oczywiście” – odpowiadałem. Jednak szczytem wszystkiego był przypadek córeczki jednej mojej przyjaciółki. Ona śpiewała taką piosenkę: „Mamusiu droga, mamusiu miła, pragnę byś zawsze wesołą była” i tak dalej. No więc kiedyś biorę ją na bok i mówię: „Posłuchaj, to nie tak się śpiewa. Naprawdę ta piosenka ma następujące słowa: Mamusiu droga, mamusiu miła, sukienka ci się rozpierdoliła. Nie pij już tyle wódki i wina, prosi cię twoja dziecina”. Dziewczynka na mnie popatrzyła i nic. Aż nadszedł dzień dziecka i z ciotką poszła do parku Jordana na festyn. Pan na estradzie zapytał: „Dzieci, czy znacie jakąś piosenkę?”. Na co ta mała zaczęła piszczeć: „Ja, ja!”. „A o czym ta piosenka?”. „A o mamusi”. „No to śpiewaj”. No i zaśpiewała moją wersję. Śmiech i konsternacja. Pan zapytał: „Dziewczynko, a jak się nazywasz?”. Przedstawiła się. „A kto cię nauczył tej piosenki?”. „Ja sama” – powiedziała rezolutnie.

Deprawuję również starsze panie. Na wykładach na uniwersytecie trzeciego wieku, gdzie siedzą często słuchaczki Radia Maryja, tłumaczę, że starsze kobiety też podniecają się na widok erotycznych obrazów i filmów. A widać to, jak się bada przepływ krwi przez szypułę łechtaczki. I one to dzielnie znoszą, żadna nie wychodzi, choć przy tym pokazuję im slajdy. (śmiech) Jakoś mi się tak udaje, że potrafię ludzi rozbroić.

Ma pan częsty kontakt ze studentami. Wiele osób ze środowiska akademickiego, choćby profesor Jan Hartman, filozof z Uniwersytetu Jagiellońskiego, strasznie narzeka na poziom młodych ludzi przychodzących na wyższe uczelnie. Że nie mają podstawowej wiedzy, obycia intelektualnego, nie nauczyli się krytycznego myślenia, pozbawieni są zainteresowań. Jednym słowem – dramat. Przyłączy się pan do tego chóru krytyków współczesnej młodzieży?
Nie. Moje doświadczenia są takie, że ta młodzież niesie w sobie wielki potencjał i dużo entuzjazmu. Jestem człowiekiem, który lubi ludzi i ceni rozmowę z nimi, szczególnie ze studentami. Dlatego nienawidzę testów i robiłem wyłącznie egzaminy ustne. Dopiero ostatnio Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego stanowczo nakazało przeprowadzanie egzaminów testowych. I problem widzę właśnie w tym, że szkoła uczy dziś rozwiązywania testów. Dlatego ludzie są zestresowani, kiedy przychodzą na egzamin ustny. Obserwuję to szczególnie wśród moich amerykańskich studentów medycyny, którzy przyzwyczajeni są wyłącznie do egzaminów testowych. A jak uczę studentów psychologii, zwracam im uwagę: wasz zawód polega na mówieniu do ludzi, a nie na rozwiązywaniu testów. Te próby robienia ze studentów bandy matołów bardzo mi się nie podobają, bo nigdy nie wolno urażać ich godności.

Jak tak pana słucham, to się zastanawiam, co pana napędza i napędzało przez całe życie, gdyż non stop tryska pan energią i jest zajęty?
Uwielbiam wyzwania, kiedy muszę się nauczyć czegoś nowego. Głównie z tego powodu zająłem się popularyzacją wiedzy. Podam panu dwa przykłady mojego zamiłowania do wyzwań. W latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia otwarto w Krakowie szkołę medyczną dla cudzoziemców, między innymi dla Amerykanów, według programu studiów obowiązującego w USA. A w nim znajduje się przedmiot neuroscience, czyli neuronauka. W Polsce nie było wówczas żadnego wykładowcy takiej dyscypliny i zwrócono się do mnie, czy bym się tego nie podjął. Musiałem przebrnąć przez klasyczny amerykański podręcznik Principles of Neural Science, który liczył sobie wówczas ponad tysiąc stron. To jest biblia neuronauki. I na początku to była straszliwa robota.

Przykład drugi: niedawno poproszono mnie, bym coś powiedział o umierającym mózgu z punktu widzenia neurobiologii. Fascynująca rzecz, zwłaszcza że Amerykanie zrobili kilka dokładnych badań aktywności tego organu u ludzi, u których postanowiono odłączyć systemy podtrzymywania życia. Niesamowite było to, że w tych przypadkach na kilka minut lub kilkadziesiąt sekund przed śmiercią występowała olbrzymia aktywacja widoczna na wykresie elektroencefalogramu. Rodziny przyjmowały to bardzo dobrze, uważając za dowód opuszczania ciała przez duszę.

Ciekawe są też relacje osób doświadczających śmierci klinicznej, czyli takich, które rzekomo były już jedną nogą na tamtym świecie. Widzieli często tunel ze światłem, a na jego końcu mieli ich witać zmarli krewni lub znajomi. Napisałem więc do kolegi naukowca w Indiach i okazało się, że tam ludzie też widzą tunel, ale nie spotykają żadnych witających osób. To wyobrażenie związane jest zatem z daną kulturą. Natomiast tunel i światło są zjawiskami uniwersalnymi, gdyż stanowią dość charakterystyczną halucynację niedotlenionego mózgu. Również zjawiska autoskopii, czyli widzenia samego siebie z zewnątrz, można wywołać u zdrowej i normalnej osoby, drażniąc odpowiednie okolice w korze mózgowej. Zatem stwierdzenia typu: „Widziałem siebie samego na stole operacyjnym i słyszałem, co było tam mówione” mogą być prawdziwe w tym sensie, że zmysł słuchu jest ostatnim, który się wyłącza, gdy ktoś umiera, natomiast mózg dodaje do tego różne rzeczy, aby stworzyć najbardziej prawdopodobną rzeczywistość wirtualną.

Podsumowując: zawsze rzucam się z wielką ochotą na nowe wyzwania, a potem jęczę, że mam dużo pracy. (śmiech)

Jest pan za to teraz bardzo silnie związany z wnukiem Frankiem, który między innymi namówił pana do prowadzenia w internecie bloga „Piękno neurobiologii”. Często pan o nim mówi i czuje się w tym dużo serdeczności.
To jest tak: pewnego razu do pracy w moim Zakładzie w Instytucie Farmakologii przyszedł wybitnie zdolny młody uczony, Marek Sanak, który poza pracą naukową był z zamiłowania pediatrą. Kiedy Franek miał się urodzić, powiedziałem mu: „Słuchaj, Marku, fucha bezpłatna ci się trafi, bo mój syn, Marek, będzie miał dziecko”. A on mi na to: „Profesorze, fantastycznie! Bo ja widziałem, jak goniąc za dziwkami i karierą naukową, zupełnie pan zaniedbał zajmowanie się swoimi dziećmi. Wnuk to jest ostatnia szansa, żeby zobaczyć, jak rozwija się człowiek”.

I ja przez cały czas wykorzystuję wnuka, żeby właśnie zobaczyć, jak się rozwija człowiek. Rzeczywiście czuję, że moim największym szczęściem jest nawiązanie bardzo dobrych relacji z tym młodym, choć już prawie dorosłym facetem, z którym czułem bliskość od maleńkości. Na Franku się skoncentrowałem, a on na mnie. Najbardziej mi się podobało, jak kiedyś miał makabryczny sen. On jest wikipedystą, więc wszystko, co pan znajdzie w tej internetowej encyklopedii o rodzinie Vetulanich, to jego dzieło. I którejś nocy miał straszny sen, że umarłem w Warszawie, a on ze łzami w oczach wpisywał w Wikipedii datę mojej śmierci. Bardzo mu za te łzy podziękowałem.

Przejdźmy na koniec naszej długiej rozmowy do spraw wagi superciężkiej. Mówi się o tym, że ateiści mają kłopot z odnalezieniem sensu życia. Jesteśmy przecież tylko konfiguracją atomów, która może szybko się rozlecieć, a na pewno nastąpi to po śmierci. Czyli zostaje tylko pustka…
I chwała Bogu. „Być albo nie być” to jest dylemat Hamleta, nie mój.

W 2016 roku obchodzi pan osiemdziesiąte urodziny. Spojrzenie z tak długiej perspektywy nie wywołuje u pana pytań: po co to wszystko, jaki jest sens życia?
Jak ktoś uważa, że życie nie ma sensu, to przecież może popełnić samobójstwo. Bo w tym momencie akurat tej konfiguracji atomów, która nazywa się Jerzy Vetulani, jest miło, potrafi cieszyć się życiem, ma pasje. To tak, jakby mucha czy komar zastanawiały się, po co żyć. Dlaczego mamy być czymś wyróżnionym w przyrodzie? Może istnieje jakieś niebo musze? Tego nie wiemy. Nie warto jednak tracić czasu po próżnicy. Jeśli nie odczuwam przyjemności z życia, powinienem się zastanowić, jak sprawić, by zacząć czerpać z niego radość. Albo po prostu to życie zakończyć.

Dla mnie sensem życia jest dziś oczywiście mój wnuk. I to ma znaczenie biologiczne. To, że czerpiemy poczucie sensu z rodziny, z patriotyzmu, bierze się właśnie z naszej biologii, chęci przetrwania genów. W większości społeczeństw rodzina, bliscy, swoi są ważni.

Ale chyba nie tylko wnuk jest dla pana sensem życia?
Pewnie jeszcze coś się znajdzie. Na przykład teraz sens życia stanowi dla mnie również to, że mogę innym zrobić przyjemność. Pewnie jestem egoholikiem, bo mnie bawi, jak ludzie reagują na moje publiczne występy.

Czyli żadnych drżączek metafizycznych pan nie przeżywa?
Nie, zupełnie nie mam na to czasu. (śmiech) Nawet w takich wypadkach, jak śmierć w najbliższej rodzinie, myślę sobie: no tak, ale ona lub on już nic nie czuje. Może mam to po ojcu, który wprawdzie był głęboko wierzący, ale właśnie w ten sposób mówił. To jest pewnie jakaś racjonalizacja.

Zanim wpadłem na pomysł przytulania osób, które pocieszam, to mówiłem im: „Zobacz, twojej mamie byłoby znacznie bardziej przykro, gdyby patrzyła, jak ty umierasz”. Oczywiście takie gadki nie zastąpią uwalniania oksytocyny. Stąd to przytulanie.

Czyli jest pan w pełni zadowolony z życia?
Mama mówiła mi, że jak się urodziłem, to mi życzyła, żebym był dobry i szczęśliwy. I to się chyba spełniło, przynajmniej jeśli chodzi o szczęście. Złym człowiekiem też raczej nie jestem. Ale oczywiście chciałbym jeszcze coś przeżyć, coś robić. Faust wpadł w ręce Mefistofelesa, kiedy poczuł się całkowicie zadowolony i powiedział „Chwilo, trwaj wiecznie!”.

Nic zatem pana nie niepokoi, nie martwi? W takim głębszym sensie…
Jest jedna rzecz. Mój ojciec był naprawdę zasłużonym człowiekiem, dlatego jego imieniem i nazwiskiem nazwano jedną z ulic Krakowa. Jest mała, ale kiedyś znajdował się przy niej salon Peugeota, więc samochody tam kupione miały naklejki, że są z ulicy Vetulaniego. Ale to niestety oznacza, że nie będę miał w Krakowie swojej ulicy, bo obowiązuje przecież zasada, że nie może być dwóch ulic z tym samym nazwiskiem. Zostały mi zatem tylko małe szanse na plac lub skwer. I to mnie naprawdę martwi. (śmiech)

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną