Zupełnie niedawno, w lipcu 2012 r., w stronę Ziemi zmierzała gigantyczna fala promieniowania i naładowanych cząstek wystrzelonych przez Słońce. Zdaniem Daniela Bakera, profesora fizyki z Uniwersytetu Colorado, „to była największa burza słoneczna w ostatnich 150 latach. Gdyby uderzyła w Ziemię, do dziś byśmy się nie pozbierali”. Na szczęście tamten cios chybił o włos; dostało się tylko niektórym satelitom. Gdyby erupcja na Słońcu nastąpiła tydzień wcześniej, znaleźlibyśmy się na linii ognia.
Jak oceniają badacze, potężne burze słoneczne uderzają w Ziemię co 100–200 lat. „Dawniej nie miało to większego znaczenia, ale od czasu, gdy staliśmy się zakładnikami technologii, taka lawina promieniowania i cząstek słonecznych byłaby dla nas wielkim nieszczęściem” – twierdzi Hagen Schulte in den Bäumen, fizyk z uniwersytetu w Sydney, główny autor pracy, w której globalne koszty takiej wielkiej burzy słonecznej oszacowano na ok. 2,5–3,5 bln dol. rocznie, którą to kwotę należy pomnożyć przez co najmniej pięć lat, bo co najmniej tyle trwałoby wychodzenie świata z tego dołka.
Najgroźniejsze burze słoneczne zaczynają się zwykle od potężnej eksplozji zwanej rozbłyskiem, podczas której ze Słońca zostają wystrzelone olbrzymie dawki promieniowania rentgenowskiego i ultrafioletowego. Mknąc z prędkością światła, docierają w ciągu paru minut w pobliże Ziemi, jonizują górne warstwy atmosfery, zakłócając łączność radiową i zafałszowując pomiary GPS. Tuż po nim przybywają naładowane cząsteczki – elektrony i protony, które poruszają się tylko trochę wolniej niż światło. Niszczą elektronikę w satelitach i są zabójczo groźne dla astronautów, podobnie zresztą jak promieniowanie jonizujące. Jako ostatnie, z opóźnieniem około dwóch, trzech dni, pojawiają się olbrzymie chmury namagnetyzowanej plazmy zwane koronalnymi wyrzutami masy.