Masowe wymierania żywych organizmów fascynują badaczy od dawna, choć akurat geolodzy bardzo długo odnosili się wstrzemięźliwie do takich katastroficznych wizji. Większość z nich pozostawała pod wpływem brytyjskiego uczonego Charlesa Lyella, który w latach 30. XIX w. dowodził, że „kluczem do poznania przeszłości jest teraźniejszość”, a ta – jak zauważał – nie obfituje przecież w żadne nagłe dramatyczne zdarzenia. Lyell uznał katastrofizm za pseudonaukową spekulację, a jego zwolennikom nie szczędził ostrych jak sztylet słów krytyki. Wygrał, a jego wizja zdominowała geologię na półtora wieku. Przełom nastąpił dopiero w 1980 r., wraz z opublikowaniem w tygodniku „Science” brawurowej pracy, której autorami byli Luis W. Alvarez i jego współpracownicy z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley. Twierdzili w niej, że dinozaury, władające planetą przez ponad 100 mln lat, zostały z niej usunięte w wyniku uderzenia wielkiego meteorytu.
Publikacja Alvareza, jego syna i dwóch innych naukowców okazała się jedną z najważniejszych prac w naukach o Ziemi. Od tego momentu katastrofizm znalazł się ponownie w głównym nurcie geologii. Trzeba jednak przyznać, że autorzy pracy poczynali sobie więcej niż śmiało. Na podstawie skąpych ustaleń sformułowali niezwykle daleko idącą konkluzję. Gdyby nie to, że lider zespołu był laureatem Nagrody Nobla w 1968 r. z fizyki za badania nad cząstkami subatomowymi, artykuł mógł wylądować w koszu. Najzabawniejsze, że początkowo naukowcy wcale nie zamierzali być rewolucjonistami. Szukali po prostu precyzyjnej metody pomiaru szybkości powstawania warstw skalnych i uznali, że najlepszy do tego będzie iryd – rzadki metal, który na Ziemię dociera głównie w deszczu drobniuteńkich cząstek kosmicznego pyłu. Alvarez zbudował urządzenie do pomiaru irydu.