Cormac McCarthy, gigant literatury amerykańskiej. Sprytnie się chowa, ale można go spotkać wieczorami w Santa Fe Institute. Znane są powieści „Krwawy południk”, „To nie jest kraj dla starych ludzi” czy „Droga”. Mniej natomiast znany pozostaje utwór, który napisał na prośbę swoich kolegów i koleżanek z najbardziej chyba niezwykłego ośrodka badań nad rzeczywistością na świecie, położonego na pustynnej wyżynie Nowego Meksyku.
Jakiś czas temu poproszono McCarthy’ego, by rzucił okiem na deklarację celów Instytutu i poprawił, co trzeba. Wyrzucił rzecz do kosza i na ulubionej maszynie Olivetti (poprzedni egzemplarz modelu Lettera 32, na którym pracował przez pół wieku, wylicytowano za ćwierć miliona dolarów) wystukał, co następuje: „Praca naukowa w SFI zawsze popycha kreatywność ku granicom jej wydolności. Zawsze prosimy się o wysokie ryzyko porażki. (...) Jesteśmy absolutnie niepohamowani, jeśli idzie o rozbijanie granic stworzonych przez dyscypliny akademickie i struktury instytucjonalne. Jeśli wiesz o danym temacie więcej niż inni, chcemy z tobą porozmawiać. Nie dbamy o to, jaki to temat. (...) Zdarza się, że zaproszony przez nas gość okazuje się szalony. Przyjmujemy to wiwatami. Wiemy, że jesteśmy na dobrej drodze”. Pamiętacie Państwo Geoffreya Westa, Proroka Zagłady (POLITYKA 11)? To członek rady naukowej Instytutu. Przypominacie sobie Davida Krakauera z jego pochwałą rebelii i poezji (POLITYKA 7)?