Nowa ustawa o nauce i szkolnictwie wyższym miała przeciwników i zwolenników we wszystkich obozach politycznych. W końcu została przegłosowana, warto więc sprawdzić, co w tej reformie jest sensownego, co szkodliwego, a także, co zaczynało się zgrabnie, a wyszło brzydko.
Dobre
Trzeba przyznać, że Jarosław Gowin poczynił wiele wysiłku, aby projekt reformy był szeroko konsultowany ze środowiskiem akademickim. Rozpoczął od konkursu, który wyłonił trzy zespoły pracujące nad niezależnymi wizjami zmian. Opracowania te przez kolejne miesiące były dyskutowane w ramach konferencji i spotkań Narodowego Kongresu Nauki oraz z poszczególnymi interesariuszami.
Jednym z efektów tych konsultacji jest choćby ucywilizowanie sytuacji doktorantów i utworzenie szkół doktorskich nowego typu. Doktoranci wreszcie będą mieli zagwarantowane stypendia oraz możliwość etatowego zatrudnienia, co pomoże ograniczyć ich wyzysk na uczelniach publicznych. Łatwiej będzie pracować nad doktoratami interdyscyplinarnymi, a obowiązkowa regularna ocena postępów prac nad dysertacją zdyscyplinuje nie tylko doktoranta, ale i promotora. Kończy się także dyskryminacja wiekowa „młodych naukowców” (do tej kategorii zaliczano osoby poniżej 35. roku życia): w nowej ustawie to doktorant lub osoba, która doktorat uzyskała nie więcej niż siedem lat temu, niezależnie od metryki. Ucywilizowano niektóre kwestie pracownicze – np. już druga umowa o pracę będzie musiała być umową na czas nieokreślony. Także prawa studentów są lepiej określone i chronione.
Ważnym punktem reformy jest zwiększenie władzy rektorów. Krytycy niepokoją się, że spowoduje to marginalizację wydziałów, zwłaszcza niedochodowych i niemających wybitnych wyników naukowych. Nie wiemy, czy te obawy są uzasadnione, jest natomiast jasne, że osoby zarządzające uczelnią i ponoszące za nią odpowiedzialność będą miały większe możliwości podejmowania decyzji.