Od chwili poczęcia fizyka kwantowa była lekarstwem na niepewność istnienia. Na samotność. I na nieśmiertelność. Bo skoro nauka dopuszcza myśl o wszechświatach równoległych, to jak się nią nie podeprzeć w chwili słabości?
Skoro istnienie cząstek splątanych, pozostających w tajemniczym związku, w którym odległość nie gra roli, to fakt naukowy, dlaczego odrzucać myśl, że telepatia jest fikcją? Skoro nic nie ginie, a tylko przepływa z jednej formy w inną, to jak walczyć z nadzieją, że i ludzkie istnienie przyjmuje formy czasoodporne? Fizyka leczy jak szara maść. I zgodnie z zasadą, że im mniej o niej wiemy, tym większą ma moc.
Wielka w tym olbrzymim alchemicznym pomieszaniu zasługa spirytualnych celebrytów, takich jak Maharishi Mahesh Yogi, który w latach 50. zaczął objeżdżać świat, głosząc jedność wedyjskich objawień i nauki zachodniej. Żar wiary w tę kompatybilność podsycił potem Fritjof Capra, autor książki „Tao fizyki”. Siedząc na plaży i obserwując fale, doznał olśnienia. Zobaczył cząstki elementarne rodzące się i umierające w ogarniającym cały wszechświat tańcu Śiwy. Porzućmy więc kartezjański podział na umysł i materię, czyńmy duchową rewolucję, pisał (mniej więcej) Capra.
Nie był oczywiście pierwszy. Już ojcowie mechaniki kwantowej szukali inspiracji w tradycjach tzw. Dalekiego Wschodu. Sam Niels Bohr w swoim herbie umieścił taoistyczny diagram taiji, splecione yin i yang. Capra jednak, choć sam był fizykiem, wymieszał porządki racjonalny i mistyczny, chciejski i faktyczny na tyle skutecznie, że do dziś nie można ich rozsupłać. Tym bardziej że stan ten utrwalili potem „Tańczący mistrzowie Wu Li” Gary’ego Zukava i inne pozycje o fatalnych okładkach. Efekt? – Uczy się ludzi, że medytując, odsłonią najskrytsze tajemnice wszechświata.