I wtedy, w Innsbrucku, postanowiłem, że zapracuję się na śmierć. Czytałem akurat książkę Jacka Kuronia „Gwiezdny czas”. I mówiłem sam do siebie: „Żukowski, to jest twój gwiezdny czas”.
Nieprawda: Żukowski nie zapracował się na śmierć. Prawda: Spędzony na Uniwersytecie w Innsbrucku rok akademicki 1991–92 to był jego gwiezdny czas. Żukowski koncypował i liczył do piątej po południu, robił ośmiokilometrową pętlę dookoła lotniska (do dziś biega nałogowo w maratonach), brał prysznic i wracał do obliczeń. W soboty i w niedziele też. Żył wtedy, jak mówi, w N-wymiarowej przestrzeni wektorowej. Już zaznaczył swoją obecność w środowisku, ale krzywa rozpoznawalności, do tej pory wznosząca się łagodnie, poszła ostro w górę. – Moje najbardziej cytowane prace tam właśnie powstały. Kiedy Żukowski wrócił do Polski, było jasne, że gra w światowej lidze.
– Uczciwy. Życzliwy. Ideologiczny wegetarianin. We wczesnych, szarych latach polskiego kapitalizmu w tych swoich zachodnich dżinsach i z bezpośrednim stosunkiem do ludzi był jak powiew wielkiego świata – wspomina jego pierwszy doktorant Dagomir Kaszlikowski, dziś profesor na Uniwersytecie Singapurskim, najlepszej uczelni w Azji (11. na świecie). – A przede wszystkim po prostu rozumiał, jak się rzeczy w fizyce mają.
Jak to się zatem stało, że i my, POLITYKA, i inne liczące się tygodniki czy dzienniki poświęcaliśmy Markowi Żukowskiemu nie więcej niż parę zdań? Zdarzało się to przy okazji przyznawanych mu nagród, na przykład w 2013 r., kiedy został laureatem „polskiego Nobla”, czyli Nagrody Fundacji na rzecz Nauki Polskiej. Albo przy okazji ogłoszenia powstania Międzynarodowego Centrum Teorii Technologii Kwantowych przy Uniwersytecie Gdańskim, na które FNP przeznaczyła 35 mln zł.