Mowa noblowska Olgi Tokarczuk była odą do opowieści, która byłaby w stanie opisać subtelność zależności łączących wszystkie elementy rzeczywistości. Ludzkie i pozaludzkie, żywe i żywe inaczej, „niepoliczalną ilość form nieustannie do siebie nawiązujących”. Pisarka wyjaśniała, że jej zdaniem literatura jest „zbudowana na czułości wobec każdego innego od nas bytu”. My zaryzykujemy tezę, że na czułości zbudowana jest nie tylko literatura, lecz także każda próba analitycznego zrozumienia świata. Także ta formułowana w języku nauki. Zaryzykujemy też tezę, że taka uniwersalna opowieść już kiedyś powstała.
„To się nie opłaci, ale inaczej pisać nie umiem” – donosił jej autor, Herman Melville swojemu mentorowi Nathanielowi Hawthorne’owi. Był wówczas pogrążony w rozpaczy, niepewny talentu; tonął w długach. Rzeczywiście: powieść, którą miał na myśli, „Moby Dick, czyli biały wieloryb”, jemu się nie opłaciła. Owszem, wzbudziła niejakie zainteresowanie, po czym na wiele lat osunęła się w niepamięć. Cóż, kiedy się ukazała, w 1851 r., Karol Darwin dopiero szkicował teorię ewolucji, idea wędrówki kontynentów była odległa o pół wieku, a pierwsze atlasy dna oceanicznego – o cały wiek.
„Szlachetny to był żaglowiec, choć miał w sobie coś wielce melancholijnego”, czyli o czym właściwie pisze Melville?
Nie ma jasności, o czym tak naprawdę opowiada „Moby Dick”. O stosunkach społecznych? O freudowskich fiksacjach? O ekologii? O relatywizmie kulturowym? O waleniach? Ilu czytelników, tyle interpretacji. Kolejne odczytania więcej mówią o kontekście społecznym i kulturowym, w którym ich dokonywano, niż o samej książce. „Chmury nad oceanem tej powieści będą przepływać i zmieniać się, a ocean, jak zwierciadło, ze swej głębi będzie te zmiany odbijał” – pisał Lewis Mumford, amerykański historyk, filozof, socjolog.