Nad Biebrzą zaczęło się palić w najbardziej przetworzonych przez człowieka, zmeliorowanych fragmentach parku narodowego. Eksperci podpowiadają, że nawet na naturalnych bagnach o tej porze roku pożary mają prawo się zdarzyć. Tym razem doszło do zaprószenia ognia przy wypalaniu traw, czyli z winy człowieka, a nie np. przez uderzenie pioruna.
Czytaj też: Czy jesteśmy skazani na susze i pustynnienie?
Pali się na powierzchni
Na bagnach wiosną ma się co palić – jest tam sporo zeszłorocznych roślin, wszystko suche jak wiór. I nawet gdy są rozlewiska, czyli po prostu trwa wiosenna powódź, to suche kawałki roślin, choćby te na wyniesieniach terenu, mogą się zapalić. Tyle że płoną na odseparowanych otwartą wodą powierzchniach. W tym roku po bezśnieżnej zimie i bezdeszczowym marcu nad Biebrzą rozlewisk brak. Niekrępowany ogień szedł więc pasem szerokości kilometrów i zatrzymywał się np. dopiero na korycie rzeki.
Pożar wciąż wygląda na „powierzchniowy”. Paradoksalnie języki ognia czy złowieszcza nocna łuna to jeszcze nie jest najgorsza wiadomość. To znak, że palą się trzciny, turzyce i wszystko, co rośnie na powierzchni, a nie pokłady torfu. Po kilku dniach pożogi przybyło w kraju osób, które wiedzą już, że przesuszony torf, zwłaszcza tzw. mursz, może tlić się miesiącami i jest w zasadzie nie do ugaszenia bez naturalnego zalewu. A tlący się torf to sygnał, że bagno ma się fatalnie i przestaje nim być.
Czytaj też: