Wielu ministrów przystępuje do pracy z marzeniem, że dokona wielkiej reformy i odejdzie w blasku chwały. Nie inaczej było w tym przypadku. Kiedy w 2015 r. Jarosław Gowin został wicepremierem i szefem MNiSW, ambitnie zapowiadał doganianie przez polską naukę Zachodu, jej umiędzynarodowienie i wprowadzenie nowych standardów. A wszystko to w dialogu ze środowiskiem. Trzeba przyznać, że ten punkt na początku realizowany był całkiem imponująco. W ramach pracy nad Konstytucją dla Nauki zorganizowano kongresy, przeprowadzono konsultacje, a sam projekt reform przygotowywali naukowcy, którzy wygrali otwarty konkurs na ich zaplanowanie.
Później było już nieco gorzej. Zdaniem krytyków dialog ze środowiskiem, choć poświęcono na niego spory budżet, miał formę fasadową, a z propozycji zmian wybierano po prostu te, które pasowały do planów resortu. Sama reforma została zaś wprowadzona w potwornym pośpiechu, bez zwracania uwagi na wytykane błędy i konsekwencje przyjętego tempa.
Trochę sensu...
Czy podstawowe założenia reformy miały sens? Niektóre na pewno. Mimo niewielkiego doświadczenia naukowego Jarosław Gowin był otwarty na słuchanie rad osób, które je mają – dobrał sobie bardzo rozsądne eksperckie grono zarówno w Komitecie Polityki Naukowej, jak i w radzie Narodowego Kongresu Nauki. Dzięki temu zidentyfikował wiele realnych problemów polskiego systemu akademickiego. Są nimi m.in: duża hierarchiczność, nierówny poziom prac decydujących o awansie, zdecydowanie za mała waga dorobku międzynarodowego czy tworzenie nauki pozornej w chowie wsobnym.
Zmiany w sposobie oceny jednostek naukowych (tzw. ocena parametryczna) były w ogólnych założeniach pod wieloma względami trafne. Przykładowo, realistyczne docenianie prac w elitarnych czasopismach z czasem zapewne doprowadzi do zwiększenia polskiego wkładu w rozwój światowej nauki.