Nagły spadek liczby infekcji covid-19 niemal wszystkim wydał się tak optymistyczny, że aż wzbudził nasz redakcyjny pesymizm. Różnica rzędu 10 tys. względem tego, co działo się jeszcze przed paroma dniami, jest uderzająca. Czy to aby na pewno realny efekt, czy raczej artefakt wynikający z problemów z centralnym zliczaniem infekcji? Czy ma on związek z systematycznie malejącą liczbą wykonywanych testów? Czy może jest to produkt jakiejś celowej manipulacji?
Zapytaliśmy o to dr. Franciszka Rakowskiego, dobrze znanego czytelnikom „Polityki” fizyka z Interdyscyplinarnego Centrum Modelowania Matematycznego i Komputerowego Uniwersytetu Warszawskiego. – Gwałtowny „zjazd” o jedną trzecią, z 25 tys. infekcji 21 listopada do 10 tys. infekcji trzy dni później? To zjawisko niefizykalne, niemożliwe do osiągnięcia w prawdziwym świecie – wyjaśnia krótko. W kronikach nowej pandemii nie odnotowano tak szybkich spadków. W innych państwach też.
Wariancja na wierzchołku
Na wstępie należy stanowczo odrzucić hipotezę o ewentualnych celowych manipulacjach. Gwałtowne wahania liczby infekcji to (raczej) nie jest efekt politycznej żonglerki. – Żeby zacząć żonglować, trzeba najpierw umieć podnieść piłeczki i nauczyć się je podrzucać – zauważa Rakowski (ale bez śladu złośliwości). Ogólnokrajowy system informatyczny Głównego Inspektoratu Sanitarnego pozostaje w sferze przyszłości. Jeszcze do niedawna lokalne stacje sanepidu zbierały dane o infekcjach na – niemalże – ręcznie wypełnianych karteczkach. Nie ma systemu, nie ma więc wiarygodnych danych.
Wydaje się, że problemem są testy – a raczej ich brak.