Sto lat temu młody lekarz Frederick Banting, niepogodzony ze stratą koleżanki, która zmarła z powodu cukrzycy, zgłosił się do kierownika Katedry Fizjologii w Toronto z pomysłem na wynalezienie leku, który mógł uratować dziewczynę. Chodziło mu o insulinę – hormon, którego pozyskiwanie od zwierząt uważano w tamtych czasach za niewykonalne.
Szef katedry prof. John Macleod wyjeżdżał akurat na dłuższy urlop, więc zezwolił Bantingowi na korzystanie z laboratorium. Wspaniałomyślnie podarował mu też 10 psów, których trzustki posłużyły do eksperymentów. Gdy wrócił z wakacji, lek był gotowy i tak rozpoczęła się era insulinoterapii, która trwa do dzisiaj i milionom chorych na cukrzycę zapewnia długie życie.
Na początku był... mocz
Słowa diabetologia i diabetyk wywodzą się ze starożytnej Grecji, a cukrzyca to po łacinie diabetes mellitus. Diabetes oznacza cedzenie wody, mellitus – słodki jak miód. Zanim tak tę chorobę nazwał Areteusz z Kapadocji w pierwszym stuleciu naszej ery, jej opisy odnaleziono w egipskim papirusie pochodzącym z 1550 r. p.n.e., gdzie zwracano uwagę na wzmożone pragnienie i zwiększone oddawanie słodkiego moczu. Dla medyków ta naturalna ciecz była zawsze ważnym materiałem diagnostycznym. Zresztą pozostaje nim do dzisiaj, tyle że ludzkie zmysły – wzrok i smak – zastąpiły precyzyjna aparatura i komputery.
Prekursorzy medycyny nie umieli wyjaśnić przyczyn cukrzycy, ale na jej objawy wskazywali trafnie. One również pozostały niezmienne do naszych czasów. Wiadomo już jednak, że cukrem obecnym w moczu jest glukoza – niezbędne dla organizmu paliwo, ale większość tkanek przyswaja ją tylko w obecności insuliny produkowanej przez tzw. wyspy Langerhansa w trzustce.
Brak insuliny pozostawia glukozę „niezagospodarowaną”, więc jej poziom przekracza we krwi bezpieczne normy, przepływa w nadmiernych ilościach przez nerki, a także trafia do trzech typów komórek, którym insulina nie jest potrzebna do spożytkowania glukozy.