Ta wiadomość zabłysła jak światełko nadziei – 3 listopada zespół badawczy związany z University of Melbourne ogłosił wyniki analizy najnowszych deklaracji ograniczenia emisji gazów cieplarnianych przez państwa. Po raz pierwszy w historii ich suma przekłada się na szansę zatrzymania wzrostu temperatury atmosfery na poziomie 1,9 st. C, a więc poniżej 2 st. C ponad wartość dla epoki przedprzemysłowej.
To ciągle zbyt mało, by osiągnąć cel porozumienia państw sygnatariuszy konwencji klimatycznej ONZ, które weszło w życie w 2020 r. i zobowiązuje strony, by zatrzymać temperaturę na poziomie 1,5 st. C. Ale tydzień wcześniej wszyscy jeszcze żyli inną perspektywą. Zgodnie z przygotowaną na szczyt analizą zobowiązań wychodziło, że będziemy mieli wzrost emisji do 2030 r. o 16 proc., co z kolei przełożyłoby się na wzrost temperatury o co najmniej 2,7 st. C. Na dodatek z innych pomiarów wynikało, że po zmniejszeniu emisji gazów cieplarnianych w pandemicznym 2020 r., w 2021 r. nastąpiło odbicie i mimo że światowa gospodarka ciągle jeszcze nie wróciła do pełni formy, już można ten rok uznać za rekordowy pod względem ilości wtłoczonych do atmosfery gazów cieplarnianych.
W sierpniu br. opublikowana została I część raportu podsumowującego stan wiedzy naukowej o zmianach klimatu przygotowywanego co kilka lat przez Międzyrządowy Zespół ds. Zmian Klimatycznych (IPCC).
Jest źle, ale nie beznadziejnie
Liczące 4 tys. stron opracowanie przygotowane przez dziesiątki uczonych, mimo swej naukowej zawiłości, poraża jednoznacznością przekazu: ludzkość wkroczyła na ścieżkę bez powrotu, nawet jeśli uda się zatrzymać wzrost temperatury na oczekiwanym poziomie, wiele negatywnych procesów będzie rozwijać się przez setki lat. Wzrost zakwaszenia oceanów, podwyższanie się poziomu mórz, topnienie pokrywy lodowej to tylko kilka zjawisk, które będą przypominać, że nie ma powrotu do starej, dobrej Ziemi i czasów, kiedy nikt jeszcze nie mówił o globalnym ociepleniu.