Granice między lekami a nielegalnymi substancjami zawsze były nieostre, ale spektakularny renesans naukowy, jaki przeżywają dziś środki zwane psychostymulantami, stawia lekarzy w dość niekomfortowej sytuacji. Uznają ich przydatność w terapiach pewnych zaburzeń psychicznych, ale nie chcą być wrzucani do jednego worka z ulicznymi i internetowymi handlarzami pokątnych środków, które robią furorę wśród amatorów używek.
Niełatwo zmienić wizerunek substancji figurujących na liście zakazanych. Zanim LSD, ecstasy czy halucynogenne grzyby zaczną być wykorzystywane w psychoterapii z dobrym skutkiem, muszą pojawić się jasno sprecyzowane standardy ich podawania – czyli komu, kiedy i w jakiej ilości. Takie schematy wykuwa się podczas badań w wielu ośrodkach, gdzie sprawdzane są ich efekty u możliwie największej liczby pacjentów. Na badania potrzebne są pieniądze i w miarę łatwy dostęp do weryfikowanych substancji. A one są przecież nielegalne – więc tylko pojedynczym zespołom chce się angażować siły i środki, by walczyć o liberalizację prawa. To z kolei skutkuje tym, że trudniej ustalić kryteria leczenia i udowodnić użyteczność terapeutyczną. Pojawiło się już jednak kilka wyłomów. Czy wystarczających, by jeszcze w tym roku doszło do farmakologiczno-psychodelicznej rewolucji?
Zdrowy odlot
Kiedy prezydent USA Richard Nixon przystąpił w 1971 r. do ogólnoświatowej krucjaty przeciw narkotykom, nie uznawano za celowe, aby w szczególny sposób je definiować. Chodziło mu, jak wszyscy przeczuwali, o „ten typ rzeczy”, których nie można kupić w aptece. Narkotyki były kojarzone z przemytem, brały się z ulicy.
W tym samym roku Organizacja Narodów Zjednoczonych pod naciskiem amerykańskiej administracji włączyła LSD i podobne substancje do tzw.