John Harvey Kellogg, XIX-wieczny lekarz i propagator kukurydzianych płatków śniadaniowych, wierzył, że ma w życiu misję: poprawić zdrowie Amerykanów poprzez zmianę ich codziennych nawyków. Z jednej strony promował luźne, wygodne ubrania, a z drugiej zdrową, lekkostrawną dietę. Kellogg był przekonany – jak i wielu innych współczesnych mu lekarzy – że mikroby w przewodzie pokarmowym człowieka mogą powodować tzw. autointoksykację: karmione niewłaściwą dietą wypuszczają „okropne i odrażające trucizny”. Rezultatem zaś miały być wszelkiego rodzaju schorzenia, w tym choroby i zaburzenia psychiczne, z depresją włącznie. Idea wpływu mikrobów jelitowych na zdrowie psychiczne odeszła jednak do lamusa jako domena dziwaków, takich jak Kellogg, który sypiał na gazetach rozłożonych na podłodze oraz jadł wyłącznie jabłka, krakersy, ziemniaki i kleik. Aż niedawno powróciła.
Menażeria w brzuchu
Przełom nastąpił w pierwszej dekadzie XXI w., kiedy rozwój sekwencjonowania DNA pozwolił na w miarę łatwą i szybką analizę genomów mikrobów zamieszkujących przewód pokarmowy ssaków. Dzięki temu przeprowadzono wiele badań naukowych wykazujących, iż mikroflora jelitowa może mieć związek z różnorakimi schorzeniami. Jak również z funkcjonowaniem ludzkiej psychiki – depresją, chorobą dwubiegunową, anoreksją, stresem, emocjami i nawet z osobowością. Kiedy zbierałam dane do mojej najnowszej książki „Tajemnice długowieczności. Jak przyjaźń, życzliwość i optymizm pomagają dożyć stu lat”, miałam już do wyboru dziesiątki tysięcy prac naukowych na temat wpływu bakterii jelitowych na umysł i emocje.
Każdy z nas nosi w sobie ok. 100 bln mikrobów rezydujących w układzie pokarmowym, które ważą razem nawet dwa kilogramy. To nie tylko bakterie, ale też choćby wirusy, archeowce i pierwotniaki, w sumie nawet 5 tys.