Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Nauka

Przez nos do serca

Spośród produktów żywnościowych, o których ludzie myślą jako o afrodyzjakach, solidne naukowe dowody przemawiają tylko za ostrygami. No i jeszcze za musztardą, winem, czekoladą...

Jeszcze parę godzin i obiekt twoich uczuć przyjdzie na kolację. Świeczki już rozstawione, muzyka wybrana, wino chłodzi się w lodówce. A co zamierzasz przygotować do jedzenia? Dlaczego by nie zacząć od ostryg? Najświeższe i najpulchniejsze, jakie tylko można dostać, skropione octem z białego wina, lśniące w pełgającym świetle świec. Potem gorący, krwisty befsztyk z polędwicy w sosie musztardowym i zielona sałatka z awokado i orzeszkami piniowymi. Dalej maliny z bitą śmietaną, a na koniec ciemna czekolada.

Zmysłowa marchew

Wszystkie te produkty, wliczając również zieloną sałatę, tradycyjnie uchodzą za afrodyzjaki wzmagające pożądanie seksualne. Listę można uzupełnić o lukrecję, miód, figi, trufle, banany, bazylię, migdały, a nawet - wierzcie lub nie - marchewkę. To tradycyjne afrodyzjaki, ale czy rzeczywiście skuteczne? Na temat ich działania niewiele było prawdziwie naukowych badań. Być może ludzie wolą nie ryzykować zniszczenia przez naukę mistycznej aury, jaka je otacza. Takich skrupułów nie ma jednak amerykański urząd kontroli żywności i leków (FDA). W 1989 roku ogłosił, że nie ma dowodów na to, by dostępne bez recepty miłosne specyfiki wpływały na libido. Od tego czasu odmówił zatwierdzenia setek produktów spożywczych i leków rzekomo działających jak afrodyzjaki.

Na dodatek FDA zachował się, jakby chciał raz na zawsze skończyć z wszelkimi romantycznymi przesądami. Kiedy w 2006 roku w końcu potwierdził wstępnie działanie substancji stymulującej popęd seksualny, nie było to nic słodkiego, mięsistego ani kremowego. Nie były to nawet sproszkowane genitalnia jakiegoś mocarnego zwierzęcia. Był to bremelanotyd - nazwa tylko odrobinę mniej niepoetycka niż PT-ślenie tej samej substancji stosowane w fazie eksperymentów.

Reklama