Podróż z dołka
Ketamina: narkotyk na depresję? To jak psychodeliczna podróż z matni. I działa
Każdy lek jest trucizną, każda trucizna lekiem – nauczał w XVI w. Paracelsus, wytrawny badacz roślin leczniczych i twórca alchemii. Chodzi o wielkość dawki: musi zostać właściwie dobrana. Ta uniwersalna reguła zbyt rzadko bywa przywoływana w kontekście związków zmieniających stan świadomości. Doskonałym przykładem jest ketamina, lek wynaleziony w 1963 r. na potrzeby lekarzy frontowych w Wietnamie, by mogli szybko na polu walki znieczulać rannych żołnierzy. Od tamtego czasu anestezjolodzy potwierdzają, że jest to środek bezpieczny, jeśli stosowany zgodnie z zaleceniami i pod opieką lekarza.
W drugiej dekadzie XXI w. ten psychodelik (od greckiego „odsłaniać umysł”) zdobywa zaś coraz większe uznanie w przerywaniu lekoopornej depresji. Kłopot w tym, że od 60 lat miliony ludzi stosują ketaminę również w celach rekreacyjnych, jako klubową używkę, po której doznają przyjemnych halucynacji. Wpisano ją więc na listę substancji szkodliwych i obwarowano restrykcjami. Za taką decyzją przemawia też przykład Chin, z ponad milionem osób uzależnionych od tego specyfiku, albo Stanów Zjednoczonych, w których dziesiątki pacjentów z objawami depresji stosuje ją w zawyżonych dawkach bez lekarskiego nadzoru.
Tylko czy z tego powodu należy utrudniać dostęp do skutecznej terapii nawet tym, którzy mogliby z niej bezpiecznie skorzystać? Depresja lekooporna, z którą zmaga się na świecie kilkadziesiąt milionów ludzi niereagujących na klasyczne przeciwdepresanty, jest dziś jednym z najdotkliwszych problemów zdrowotnych i społecznych. – Najgorszym postępowaniem w takim przypadku jest wielotygodniowe żonglowanie lekami, które nie przynoszą efektów. Dlatego nie warto odrzucać żadnej strategii leczenia, która wyrwie pacjenta z matni – mówi prof.