Od kilku dni trwa festiwal legionellozy w mediach. To, że w Rzeszowie i okolicach stolicy Podkarpacia w krótkim czasie doszło do potwierdzenia zachorowań już u ponad 140 osób (choć chorych może być dużo więcej), jest rzeczywiście oznaką lokalnej epidemii. Ale że o pojedynczych przypadkach dowiadujemy się również z Małopolski czy Wielkopolski, nie świadczy o tym, że na kraj spadła nowa zaraza i ktoś stara się nas wytruć, wpuszczając do ujęć wody i instalacji wodociągowych śmiercionośnego bakcyla.
Legionella pneumophila stale bytuje w słodkowodnych zbiornikach i co roku jest przyczyną kilkudziesięciu zakażeń. Nikomu wcześniej nie przyszło do głowy, by alarmować nimi opinię publiczną, tak jak nie pisze się codziennie w mediach ogólnopolskich o wykryciu świnki lub półpaśca, albo nawet zatruciu salmonellą. W monitoringu prowadzonym przez Narodowy Instytut Zdrowia Publicznego PZH można łatwo ustalić, że w ubiegłym roku doszło w Polsce do 118 zakażeń legionellozą (we wcześniejszych latach było ich również po kilkadziesiąt). I na przykład w Wielkopolsce – skąd „Business Insider” doniósł dziś w alarmistycznym tonie, że „w szpitalu w Ostrowie Wielkopolskim wykryto dwa przypadki zakażenia” – było ich w 2022 r. aż 26. Ale informacja podana przez dziennikarzy („Wiemy już, że Legionella atakuje nie tylko w Rzeszowie”) ma pewnie wywołać wrażenie, że nasze bezpieczeństwo stanęło oto pod znakiem zapytania.
Bakteria dobrze znana (od dawna)
Spory wpływ na to, jak podchodzimy do informacji o Legionelli ma niewątpliwie pandemia, którą przecież też starano się na początku bagatelizować (kiedy była jeszcze w swoim chińskim mateczniku).