W sejmowym wystąpieniu Donalda Tuska było akurat tyle długofalowych planów i wielkich liczb, by nie dało się łatwo oskarżyć go o brak wizji – i tyle szczegółów, by uniknąć oskarżeń o brak konkretów. Były pomysły na aktywne przeciwdziałanie kryzysowi i zagrażającej krajowi recesji – a jednocześnie zapowiedź zastosowania takich narzędzi finansowych, które nie zwiększają długu publicznego. I tak naprawdę jedyna wątpliwość brzmi: czy uda się tego wszystkiego dokonać?
Klasyczną receptę na to, w jaki sposób rząd może przeciwdziałać groźbie recesji, sformułował 80 lat temu John Maynard Keynes. Była to odpowiedź na gigantyczny kryzys, w jakim znalazła się w latach 1930–32 światowa gospodarka. Bankrutowały tysiące banków i firm, zamierał handel, szalało gigantyczne bezrobocie, a rządy przyglądały się temu bezradnie. Bo tak radziła ówczesna ekonomia przekonując, że na kryzysy i recesje nie ma żadnej rady. Trzeba po prostu czekać, aż rynek sam poradzi sobie z bezrobociem poprzez spadek płac, a inwestycje odżyją dzięki potanieniu kredytu. Tyle że im bardziej spadały płace, tym bardziej kurczył się rynkowy popyt – a gospodarka wpadła w spiralę śmierci.
Lekcja Wielkiego Kryzysu
Keynes stwierdził, że jest to błędne koło. Wcale nie jest powiedziane, że mechanizmy rynkowe muszą zawsze prowadzić do przełamania kryzysu i powrotu do pełnego zatrudnienia. Możliwa jest sytuacja zupełnie inna: trwałe ustabilizowanie się gospodarki na bardzo niskim poziomie, przy ogromnym bezrobociu. Kluczem są bowiem inwestycje – jeśli firmy uznają, że inwestycje nie dadzą odpowiednich zysków, ogromna część potencjału produkcyjnego pozostanie niewykorzystana, a jednocześnie nawet najniższe płace nie skłonią przedsiębiorców do zwiększania zatrudnienia.