Taki scenariusz narodził się latem ubiegłego roku, gdy Ameryka, która od dziesięciu lat notorycznie żyje na kredyt, musiała podnieść ustawowo określany pułap długu. Wprowadzono go decyzją Kongresu w 1917 r., kiedy USA potrzebowały pieniędzy na sfinansowanie udziału w I wojnie światowej. Wcześniej rząd musiał każdorazowo występować do Kongresu o zgodę na zaciągnięcie długu, a ten określał jego wysokość, oprocentowanie, terminy zapadalności itp. W 1917 r. dostał więcej samodzielności w tej sprawie. Pierwszy limit ustalono na 11,5 mld dol. Od tego czasu Kongres podnosił go ponad 100 razy. W ubiegłym roku szło już z tym jak po grudzie.
Dreszczowiec w Kongresie
Z rutynowej procedury republikanie w Kongresie USA uczynili przewlekły dreszczowiec, groźny dla Ameryki i reszty świata. Zwyżkę pułapu ledwo przepchnięto. A przecież, wbrew histerycznej retoryce, Stanom Zjednoczonym nie groziło bankructwo, bowiem świat nie tylko wciąż ma ochotę im pożyczać, ale pożycza bardzo tanio. 10-letnie obligacje rządu USA latem 2011 r. miały oprocentowanie poniżej 3 proc.
Bardziej niż rozmiary amerykańskiego długu świat niepokoi tempo, w jakim on pęcznieje. A pęcznieje, bo szybko rosną koszty trzech wielkich programów, którymi steruje automatyczny pilot, a nie coroczny proces ustalania budżetu. Blisko 60 proc. wszystkich wydatków rządu przypada na: Social Security – czyli renty i emerytury, Medicare – program opieki zdrowotnej dla emerytów i rencistów, i Medicaid – system opieki społecznej i zdrowotnej dla najuboższych. Zmiana tych programów wymaga nowych regulacji prawnych i jest politycznie arcytrudna. Nawet 70 proc. sympatyków radykalnej Partii Herbacianej jest przeciwko okrawaniu Medicare i Medicaid.