Prognozowany 2-proc. wzrost PKB to jak na polskie potrzeby mało. Ponieważ nasza gospodarka wciąż ma jeszcze spore rezerwy wzrostu wydajności pracy, które przedsiębiorstwa skrzętnie wykorzystują (zwłaszcza wtedy, gdy sytuacja na rynku jest trudna), miejsc pracy przybywa nam tylko wówczas, gdy tempo wzrostu PKB przekracza 3–4 proc. Przy takim tempie rozwoju, jakiego oczekujemy w 2013 r., słabemu wzrostowi PKB będzie prawdopodobnie towarzyszył wzrost bezrobocia. Poza tym także ta 2-proc. wysokość naszego wzrostu gospodarczego w żadnym razie nie jest gwarantowana. Wystarczy, że sytuacja w Europie Zachodniej – a zwłaszcza w Niemczech – ułoży się gorzej od założeń, a w Polsce będzie podobnie.
Jest też możliwe, że wzrost produkcji nastąpi przy jednoczesnym wyraźnym spadku krajowego popytu (za wzrost PKB w 2009 r. odpowiadała poprawa salda handlu zagranicznego, a zwłaszcza ograniczenie przez Polaków zakupów towarów z importu). A skoro tak, to ludzie będą przede wszystkim zwracali uwagę na swoje wolno rosnące dochody, a nie na publikowane przez GUS dane o wzroście produkcji.
Statystyka może więc łatwo rozminąć się z powszechnymi odczuciami: na papierze recesji może nie być, w głowach ludzi niestety tak. I nie jest to wcale dowód na to, że statystyka kłamie, ale, że miernik PKB nie zawsze idzie w parze ze wzrostem dobrobytu.
Recesja z importu
Szykuje nam się więc wyjątkowo trudny gospodarczo rok. To będzie kolejna odsłona globalnego kryzysu trwającego od pięciu lat i zapowiadającego się na wiele następnych. Nie powinniśmy z tego powodu mieć do siebie pretensji: ten kryzys wziął się z kredytowego szaleństwa, w które wpadły najwyżej rozwinięte kraje Zachodu. A za jego specyficzną, europejską odsłonę, z którą mamy obecnie do czynienia, odpowiadają przede wszystkim kraje starej Unii, które źle wprowadziły w życie mechanizmy funkcjonowania strefy euro.