Kiedy 25 lat temu na seminarium naukowym przedstawialiśmy prognozy wzrostu polskiego eksportu do 15 mld dol., jeden z ówczesnych autorytetów ekonomii odparł, że to absolutnie niemożliwe: Polska nie jest w stanie wyprodukować niczego, co dałoby się sprzedać na światowych rynkach. Kiedy 10 lat temu mówiłem o wpływie naszego członkostwa w Unii na wzrost eksportu, słyszałem – z wielu ust – że nic takiego się nie stanie. Polska gospodarka jest niezdolna do konkurencji, więc nasz kraj zaleje tylko fala importu, a deficyt handlowy jeszcze wzrośnie.
Kiedy dzisiaj sięgamy po informacje na temat polskiego handlu zagranicznego, wiele osób jest zaskoczonych. Jak pokazują wstępne dane NBP, dotyczące bilansu płatniczego, łączny eksport towarów i usług w minionym roku przyniósł Polsce 246 mld dol. dochodu, na import wydaliśmy 237 mld dol., a nadwyżka handlowa wyniosła 9 mld dol. Jeśli uwzględnić wyłącznie obrót towarami, to według GUS Polska wciąż miała deficyt, ale bardzo niewielki, bo zaledwie 3 mld dol. Tak dobrze nie było nigdy w historii III RP.
W 1989 r., kiedy waliła się gospodarka komunistyczna, nasz eksport na światowe rynki wynosił niecałe 9 mld dol., do czego dochodziły wpływy z eksportu do krajów komunistycznych, warte orientacyjnie 4–5 mld dol. Razem to było tylko 14 mld, przy czym w ciągu kolejnych 2 lat większość eksportu do krajów komunistycznych zniknęła wraz z rozpadem RWPG.
Pierwsza dekada transformacji nie była łatwa. Dzięki mozolnemu wysiłkowi udało się wprawdzie podwoić nasz eksport do 32 mld dol. w 2000 r., ale przy znacznie szybszym wzroście importu. Ponieważ importowaliśmy o połowę więcej, niż eksportowaliśmy, nasz deficyt handlowy wyniósł aż 17 mld dol.