23 czerwca Brytyjczycy drugi raz będą decydować, czy chcą być częścią zjednoczonej Europy. Pierwsze referendum w tej sprawie odbyło się w 1975 r., zaledwie dwa lata po wejściu Wielkiej Brytanii do Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej. Co ciekawe, wtedy to konserwatyści byli siłą proeuropejską, a wątpliwości targały Partią Pracy. Teraz role się odwróciły. Za pozostaniem w EWG opowiedziało się aż dwie trzecie głosujących. Tym razem dużo trudniej przewidzieć, która opcja zwycięży. Referendalny wynik może być także wyrównany.
Jednak nawet najbardziej zagorzali zwolennicy wyjścia z Unii nie chcą zrywać wszystkich więzi z Europą, skoro do krajów Wspólnoty trafia połowa brytyjskiego eksportu, a finansowe i gospodarcze więzy stale się zacieśniają. Zależy im na utrzymaniu wolnego handlu z kontynentem, ale jednocześnie nie chcą z automatu podlegać unijnemu prawu. Czy taki szpagat jest w ogóle możliwy?
Demokracja faksowa
Niezadowoleni z Unii Brytyjczycy przyglądają się bogatym krajom europejskim, które formalnie nie należą do Wspólnoty, ale i tak są z nią handlowo ściśle związane: m.in. Norwegii, Szwajcarii i Islandii. Wszystkie na pewnym etapie rozważały członkostwo w Unii. Jednak mieszkańcy pierwszego w 1994 i drugiego w 1997 r. odrzucili tę opcję w referendach, trzeci zaś, po zmianie rządu w 2013 r., sam wycofał swój wniosek akcesyjny. Są jednak ściśle związane z Unią na różne sposoby. Norwegia razem z Islandią i malutkim Liechtensteinem należy np. do Europejskiego Obszaru Gospodarczego, który – mówiąc w uproszczeniu – stanowi wspólny rynek, a jego podstawą jest utrzymanie wolności przepływu osób, towarów, usług i kapitału. To dlatego Polacy mogą bez ograniczeń pracować w Norwegii czy w Islandii, mimo że te państwa do Unii nie należą.