Politycy rozdadzą ludziom pieniądze. Czy to uratuje świat przed kryzysem?
Artykuł w wersji audio
Podobno każdy Polak zna się na medycynie. Także na polityce się zna, na sporcie i na kuchni. A na ekonomii? Nie zna się? To niedobrze, bo powinien. Bez tej wiedzy trudno się obyć we współczesnym świecie. Jest konieczna, by zrozumieć, co dzieje się w gospodarce i jak to odbija się na naszych domowych budżetach. Oszczędzać czy wydawać? Pożyczać czy inwestować? Złoty czy euro? Dla wszystkich, którzy czują niedosyt wiedzy, we współpracy z NBP przygotowaliśmy kolejną edycję „Edukatora Ekonomicznego” POLITYKI. Wyjaśniamy zawiłości zjawisk gospodarczych, pomagamy w rozwiązywaniu codziennych ekonomicznych problemów.
***
Wbrew twierdzeniom części polityków i ekonomistów globalny kryzys trwa w najlepsze. Gospodarki nie mogą na dobre ruszyć z miejsca, rynki finansowe są pełne niepokoju. Ciężar długów przygniatających rządy, gospodarstwa domowe i firmy nie maleje. W części krajów zachodnich (i nie tylko) panoszy się deflacja. W walce z kryzysem sięga się więc po coraz cięższą broń z głębokiego arsenału ekonomii, w którym od dekad tkwiła nieużywana. Najpierw wyciągnięto armaty, za pomocą których 80 lat temu twórca teorii interwencjonizmu państwowego John Maynard Keynes radził walczyć z recesją: finansowane wzrostem zadłużenia wielkie wydatki rządowe. Później przyszła kolej na zerowe stopy procentowe. Po nich pojawiło się luzowanie ilościowe, czyli oferowanie bankom gotówki z nadzieją, że zostanie ona zużyta na nowe kredyty. W końcu zaczęto mówić o sięgnięciu po nowy oręż: helikoptery, z których będą zrzucane pieniądze. Czy powinno to budzić nadzieję? Czy raczej lęk, jak scena z „Czasu Apokalipsy”?
Co się kryje pod śmigłem
Oczywiście nikt nie ma zamiaru bombardować miast i wsi zwitkami banknotów – to tylko przenośnia. Ale trafna. Bo chodzi o zarzucenie gospodarki dodatkowymi pieniędzmi poprzez wepchnięcie ich bezpośrednio do kieszeni ludzi. Z przekonaniem, że natychmiast poprawi to ich nastroje, bo poczują się bogatsi, w związku z tym szybko ruszą na zakupy i zwiększą wydatki. W odpowiedzi sklepy zaczynają szybko zwiększać ceny, co sprawi, że kryzys i deflacja się skończą.
Sugestywny obraz pochodzi z opublikowanego pół wieku temu eseju ekonomicznego noblisty Miltona Friedmana. Chciał udowodnić, że państwo zawsze może doprowadzić do wzrostu inflacji, nawet wtedy, gdy nie pozwalają na to standardowe narzędzia polityki banku centralnego. Kazał więc czytelnikom wyobrazić sobie, że pewnego dnia dobry rząd wysyła nad pewne owładnięte deflacją miasto helikoptery, z których zrzuca się banknoty. Ludzie oczywiście chętnie je zbierają i zaraz wydają.
Friedman nie był pierwszym twórcą oddziałujących na wyobraźnię wizji dotyczących niekonwencjonalnego użycia pieniędzy do zwalczania deflacji. W pewien sposób odwoływał się do starszej o trzy dekady alegorii Keynesa. Ten, mówiąc o skutecznej walce z kryzysem, pół- żartem proponował, aby rząd zakopywał butelki wypełnione pieniędzmi w starych kopalniach, a potem sprzedawał prywatnym firmom licencje na ich wydobywanie. Różnica między poglądami obu panów polega na tym, że Keynes uważał, że w warunkach kryzysu i deflacji tego rodzaju eksperymenty są pożądane, podczas gdy Friedman do nich nie zachęcał. Był zdecydowanym wrogiem majstrowania przy pieniądzu, a opowieści o helikopterach użył tylko dla wykazania, jak potężnym narzędziem jest polityka monetarna i jak łatwo wywołać zjawiska inflacyjne, drukując pusty pieniądz.
Nieskuteczność i co dalej
Aby zrozumieć, dlaczego zapowiedź Mario Draghi wywołuje wśród ekonomistów nerwowość, należy porównać ją z narzędziami, które do tej pory stosowano w walce z recesją.
Jej praprzyczyną jest obserwowany od początku lat 90. nadmierny wzrost zadłużenia gospodarstw domowych krajów Zachodu. Pomińmy już rozpalające największe emocje pytania, kto jest temu winny: chciwe banki oferujące coraz bardziej ryzykowne kredyty, patrzące na to spokojnie rządy i banki centralne czy sami lekkomyślnie zadłużający się klienci. Kryzys wybuchł, gdy nagle wszyscy zorientowali się, że pozaciągane długi są nadmierne, a część z nich może nie być spłacona. Banki, uratowane przed bankructwem dzięki wsparciu ze strony podatników, straciły animusz do udzielania nowych kredytów i zajęły się egzekwowaniem spłat. A pełne obaw gospodarstwa domowe i firmy gremialnie zaczęły powstrzymywać się z wydatkami, zwłaszcza inwestycyjnymi. W ciągu ośmiu lat kryzysu problem nadmiernego zadłużenia pozostał w zasadzie nierozwiązany, optymizm konsumentów i firm nie powrócił, a konsekwencją jest chronicznie słaby wzrost gospodarczy wiodący do zjawisk deflacyjnych. Te z kolei utrudniają spłatę długów, ponieważ ich realna wartość rośnie. Co więc robić?
Pierwszą reakcją krajów Zachodu stało się zwiększenie wydatków państwa, finansowane wzrostem długu publicznego. Miało to pobudzić na nowo koniunkturę i odbudować optymizm ludzi w ocenie ich własnej sytuacji finansowej. Efekty były jednak mizerne: wzrost pozostawał rachityczny, banki nie udzielały nowych kredytów, ciężar długów nie spadł, a tylko w większym stopniu przesunął się na rządy (co często zaowocowało obawami o ich bankructwo).
Ponieważ polityka fiskalna nie dała trwałego ożywienia, sięgnięto po narzędzia polityki pieniężnej. Najpierw główne banki centralne obniżyły do zera stopy procentowe, starając się zachęcić do wzrostu akcji kredytowej. Kiedy to nie pomogło, sięgnięto po bardziej ryzykowne narzędzie luzowania ilościowego (o nim pisaliśmy w POLITYCE 50/15). Banki centralne rozpoczęły masowy skup papierów wartościowych od banków komercyjnych, również tych o wątpliwej wartości. Celem było dosłowne zalanie banków gotówką, co miało je skłonić do wzrostu akcji kredytowej. I znów się nie udało, bo przygniatająca większość pieniędzy, które trafiły do banków komercyjnych, nie została użyta na nowe kredyty. Część poszła na finansowanie spekulacji na rynkach surowców i akcji, część na obligacje i kredyty – ale nie dla własnych firm, lecz dla korporacji z krajów rozwijających się, a część banki ulokowały po prostu na rachunkach własnych lub banku centralnego. Niektóre główne banki centralne w ostatnim okresie obniżyły stopy procentowe poniżej zera, m.in. właśnie po to, by zniechęcić banki komercyjne do lokowania środków na swoich rachunkach.
Wszystkie te działania okazały się więc w znacznym stopniu nieskuteczne. Wobec tego musiała paść propozycja jeszcze bardziej radykalna. Skoro oferowanie przez banki centralne gigantycznych pieniędzy bankom komercyjnym nie przekłada się na odpowiedni wzrost akcji kredytowej, to może należy je pominąć i rzeczywiście poważnie pomyśleć o zrzucaniu pieniędzy z helikoptera?
Z kryzysu w kryzys?
Jest to dość proste do przeprowadzenia. Bank centralny może jednorazowo przelać na konta wszystkich obywateli pewną kwotę pieniędzy. Bardziej standardowe działanie polegałoby jednak na tym, by przelał te pieniądze na konto rządu, który dzięki temu mógłby zaoferować obywatelom program znacznej jednorazowej obniżki podatków. Propagatorzy tej idei twierdzą – powołując się na Friedmana – że nie ma sposobu, by ludzie zyskanych w ten sposób pieniędzy nie wydali. Dzięki temu musi się wreszcie znaleźć skuteczne narzędzie zwalczenia deflacji i kryzysu.
Większość ekonomistów jest jednak wstrzemięźliwa, bo z pieniędzmi z helikoptera wiąże się ryzyko nieznanej skali. Największym plusem całej tej operacji – z punktu widzenia jej zwolenników – jest trwałe zwiększenie ilości pieniądza i całości aktywów finansowych w gospodarce (operacje luzowania ilościowego polegają tylko na odkupie od banków komercyjnych ich papierów wartościowych, więc na rynku wzrasta ilość pieniędzy, ale za to spada ilość innych aktywów). Ale to przecież nic innego, jak dodruk absolutnie pustego pieniądza!
Oczywiście mogłoby to doprowadzić do ożywienia na rynku i końca deflacji. Ale czy nie groziłoby załamaniem zaufania do waluty i gwałtownym wzrostem inflacji? Kiedy panuje deflacja, wizja taka nie wygląda zbyt groźnie. Ale kryzys inflacyjny (gdyby napędzany pustym pieniądzem wzrost cen wyrwał się spod kontroli i osiągnął niebezpieczny poziom) może być równie bolesny. A szczerze mówiąc, nie widać metody, za pomocą której można by zagwarantować, że tak się nie stanie. Bo pieniądze z helikoptera łatwo zrzucić, ale gdy już spadną na ziemię, nie ma jak ich szybko zebrać.
Istnieje także ryzyko innego rodzaju: co, jeśli ludzie zachowają się dokładnie tak jak banki? Czyli wcale pieniędzy nie wydadzą, tylko masowo odłożą je na czarną godzinę, zakładając np. długoterminowe lokaty? Wówczas inflacja wprawdzie nie powróci, ale również nie zakończy się kryzys.
Prześcignąć USA?
Jak do tej pory żaden bank centralny nie zastosował metody zrzutu pieniędzy z helikoptera. Przynajmniej w jawny sposób. Bo przecież finansowanie deficytu budżetowego bezpośrednio przez bank centralny, poprzez dodruk pieniądza (co jest w gruncie rzeczy mniej spektakularnym przykładem takiego samego działania), było przez wiele dekad zjawiskiem całkiem normalnym. Kraje Zachodu zerwały z tą praktyką dopiero od lat 80., uważając, że prowadzi ona do chronicznej inflacji. A w wielu gospodarkach rozwijających się przesada w takim dostarczaniu gotówki doprowadziła do wybuchów hiperinflacji.
To, że dziś prezes EBC Mario Draghi nie odżegnuje się całkiem od idei pieniędzy z helikoptera, jest niewątpliwie wynikiem rosnącej frustracji. Wynika ona z chronicznego utrzymywania się deflacji i powolnego wzrostu w strefie euro. Europa radzi sobie z kryzysem gorzej od Stanów Zjednoczonych, które twierdzą, że udaje im się po trochu opanować sytuację dzięki śmielszemu zastosowaniu mniej radykalnych metod (kombinacji wydatków rządowych i luzowania ilościowego). Byłoby prawdziwym paradoksem, gdyby się okazało, że mniejsza śmiałość EBC w pierwszych latach kryzysu doprowadzi do przelicytowania Amerykanów w podejmowaniu jeszcze bardziej ryzykownych działań obecnie.
Ale najważniejsze pytanie i tak pozostaje otwarte: czy pieniądze z helikoptera naprawdę mogłyby zakończyć europejską deflację, czy też po prostu wepchnęłyby strefę euro w kryzys innego rodzaju? Bez podjęcia próby nigdy się tego nie dowiemy. Na razie nikt oficjalnie się do tego nie pali.
***
Autor jest profesorem ekonomii, wykładowcą w Szkole Biznesu Politechniki Warszawskiej.