W niedzielę ojciec Lidki rozmawiał z sąsiadami przed wejściem do drewnianego domu. Dom – relikt dawnych czasów w pięknym teraz mieście, z pewnością pójdzie do rozbiórki. Rodzina Lidki miała w drewniaku dwa pokoje oddzielone korytarzem. W jednym mieszkał ojciec z żoną, matką i córkami, Lidką i Mirką, a w drugim ich synowie – Adam i jego starszy brat.
Ojciec wychowywał się w domu dziecka, bo zabrakło dla niego miejsca w rodzinnym domu. Jak wszyscy z sierocińca chciał mieć porządną rodzinę. I miał. Urodziła się czwórka dzieci. Utrzymywał je, żona zajmowała się domem. Był spokojny – mówią sąsiedzi. Ale inni – że nie, krzyczał, terroryzował. Chciał, żeby wszyscy żyli normalnie, jak ludzie. Nie pił ani on, ani nikt z rodziny. W domu było czysto.
Ale zaczęło iść nie tak, jak chciał. Całe lata pracował w ogrodnictwie. Stracił pracę. Szukał jeszcze zajęć dorywczych, ale stałej roboty już nie dostał. Poddał się. Utrzymywała go żona, która poszła do pracy. Sprzątała biuro. Żona skończyła liceum i zdała maturę, ale to było dawno i już teraz nieważne. Gotowała obiady, mąż to mąż, choć i odludek przypięty nocami do telewizora. Ale co ma z czasem robić. Już rzadko wychodził z domu, tyle co po piwo i papierosy. Jeszcze z błotnika samochodu zrobił sztylet. Piękny. Sztylet nazywano w rodzinie maczetą.
Naprzeciw ich domu jest melina. Schodzą się tam ludzie z okolicy. Oni – nie. Żadne lumpy. Zwyczajna robotnicza rodzina z ojcem za burtą. Do czasu. Adam, młodszy syn, poszedł do więzienia. Włamanie, kradzież, coś w tym rodzaju. To był cios.