Społeczeństwo

Cywilizacja barachła

Polska tonie w tandecie

Polskie zbieractwo gratów wyrasta z tradycji wiecznej prowizorki i tymczasowości. Polskie zbieractwo gratów wyrasta z tradycji wiecznej prowizorki i tymczasowości. Getty Images / FPM
Polska, chyba wreszcie na poważnie, będzie musiała się wysprzątać. Unia Europejska nie daruje brudu i bałaganiarstwa. Wcześniej czy później nawróci na swoją religię Re: redukcji, reanimacji i reinkarnacji odpadów. Ta religia ma swoich kapłanów, obrzędy i żąda ofiary.
Polska awangarda: nowe ze starego, wystawa „odZysk”.Tomasz Szambelan/Agencja Gazeta Polska awangarda: nowe ze starego, wystawa „odZysk”.
Polska tradycja: stryszki, szopy, graciarnie.Maurice van der Velden/Getty Images/FPM Polska tradycja: stryszki, szopy, graciarnie.

Akurat w tym roku, atawistycznym wiosennym przedwielkanocnym porządkom towarzyszy sporo publicznego zamieszania wokół śmieci. Polska – wraz z dziesięcioma innymi krajami – została napiętnowana przez UE właśnie za bałagan, brud i obrastanie w odpady. W gminach – które na mocy nowej ustawy od lipca przejmują odpowiedzialność za wywózkę śmiecia naszego powszedniego – awantury: o wysokość opłat (wzrosną – czasami parokrotnie), o sposób rozliczeń z mieszkańcami, o warunki przetargów dla firm wywożących, o lokalizację, koszty wysypisk i utylizacji. W stołecznej Radzie też polityczny rumor z tego powodu, a w świecącym nowością hotelu Intercontinental I Ogólnopolski Kongres Recyklingu.

Pytanie więc naturalne, może nawet pilne, ale dziwnie rzadko zadawane: czy my musimy tyle tego śmiecia produkować? Albo inaczej: czy cywilizacja współczesna nie popadła w obłęd rzeczy, który ją w końcu zgubi?

Przeciętny odbiorca komunikatów i prognoz ekonomicznych jest hipnotyzowany wskaźnikiem PKB: roczna wartość wyprodukowanych w kraju dóbr spada – lament, rośnie – entuzjazm. Więc produkujemy. I kupujemy. Mniej kupujemy – lament, więcej – entuzjazm. Konsumencki optymizm, napędzany wszechobecną reklamą i wyrafinowanym marketingiem, to bez mała obywatelski i patriotyczny obowiązek.

Kupujemy tony śmieci w sensie ścisłym: opakowania, które w momencie rozpakowania towaru stają się odpadem. W myśl świętej marketingowej zasady, że atrakcyjne opakowanie sprzeda każdy towar, dostajemy (nie za darmo) leki, kosmetyki, zabawki, sprzęty domowe, płyty CD, gry, telefony, gadżety zamotane w absurdalne warstwy kolorowego, złotego, błyszczącego, szeleszczącego kartonu, styropianu, celofanu; wyolbrzymione, napęczniałe, monstrualne. Współczesny homo sapiens taszczy do swoich jaskiń pożywienie i wodę zatopione w plastik, choć dysponuje sprawnymi wodociągami (dostarczającymi wodę często lepszej jakości niż ta w butelkach). Taszczy często za dużo, bo promocja, bo wyprzedaż, bo w sześciopaku taniej, najwyżej się wyrzuci.

A i sama zawartość opakowań staje się śmieciem w niezwykłym tempie. Wiele sprzętów okazuje się niejako z założenia nienaprawialnych – przyjeżdża nawet serwisant, ale tylko z radą: wyrzuć pan w cholerę tę pralkę (lodówkę, telewizor, zmywarkę), bo naprawa wyjdzie drożej. Albo z filozoficzną uwagą: masz pan pecha, co któraś lodówka musi się zepsuć, bo jakby wszystko było wieczne, to czym by oni handlowali. Nikną szewcy, wszelcy łatacze, naprawiacze, złote rączki.

Pierwsze telewizory nasi rodzice czy dziadkowie kupowali na całe życie, żywot pierwszych telefonów komórkowych obliczano na 10 lat. Dziś tablet już w momencie zakupu staje się przeterminowany. Co by dziś mogło aspirować do roli lokaty i ewentualnego dziedzictwa na pokolenia? Sztućce, biżuteria, zegarek, mebel, dywan? W epoce butików „klejnoty po pięć złotych” i obi-precjozów nie ma rzeczy wiecznych. A co nasze dzieci z rodzicielskiego dobytku chciałyby dostać „na zawsze”? Te straganowe durnostojki – jaja, barany, zające, kurczaki z plastiku i styropianu, których teraz wysyp?

Badacze społeczni nazwali nas – współczesnych ludzi Zachodu – konsumentami nowości. Polski dostatek ostatnich dwóch dekad – modernizacją imitacyjną. Pożądanie rzeczy i obrastanie w rzeczy to nieprzezwyciężona skłonność człowieczego gatunku; wraz z kapitalizmem w Polsce nastał tylko jej intensywny, iście amerykański wariant. Jesteśmy jako społeczeństwo wciąż dotknięci syndromem młodego konsumeryzmu: kupić, mieć, wyrzucić, kupić nowe, tanie, tak tanie, że grzech nie kupić. Graty i gary, lokówki do włosów i prostownice do loków, chłodziarki i podgrzewarki, ajpady, ajfony, cały elektrotechniczny aj-waj.

Biografia gratodaczy

Gdyby hipotetyczny Armagedon przetoczył się nad światem właśnie teraz, to Polska w przyszłości stałaby się wyjątkowo płodnym polem dla archeologów. I nie chodzi nawet o to, że wleczemy się w ogonie Europy ze zbiórką, niszczeniem i przetwarzaniem wszelkiego cywilizacyjnego barachła. Rzecz w tym, że mamy do barachła stosunek oryginalny. Już Bolesław Prus czynił obserwacje, że Polacy na swój sposób lubią śmieci i lubią żyć na śmieciach (czego wyrazem jest pewnie idiom o sympatycznym zabarwieniu: „na własnych śmieciach”). Opisywana przez niego kultura spiżarek, stryszków, piwniczek, komórek zapełnionych stertami starych, poczciwych gratów jako żywo przypomina kulturę współczesnych stryszków i piwniczek. Oraz kawałków korytarzy w wielkich blokach, poodgradzanych zbrojnymi kratami i pozamienianych w miniwspólnoty kilku mieszkań, zatarasowane ekslodówkami, ekswózkami, ekskredensami. Oraz balkony rupieciarnie, zaszklone i zasłonięte firankami.

Kultura materialna Polaków kształtowała się pod wpływem wiecznych niedoborów, obiekty użytkowe nigdy właściwie nie traciły swojej wartości użytkowej – powiada dr Włodzimierz Pessel, antropolog kultury z UW, znawca zagadnień odpadowych (garbologią nazywana jest ta specjalizacja naukowa), ich badacz w Polsce i Skandynawii. Polskie zbieractwo gratów, skłonność do konserwowania rzeczy wyrasta – przekonuje – z bogatej tradycji prowizorki i życia na tymczasowym, na nie do końca swoim, co było udziałem milionów naszych wysiedlanych, przesiedlanych, wydziedziczanych przodków. Historia Polski to dzieje wiecznego odbudowywania i klecenia. Kolekcjonowanie nadpalonych desek, ukruszonych cegieł, płytek łazienkowych i półek do szafy odbywa się w niezmiennej od wieków nadziei nadania im nowej kulturowej biografii, by użyć tytułu monumentalnego wykładu antropologicznego Igora Kopytoffa.

Dziś masowej reinkarnacji sprzęty i przedmioty doznają w upragnionej przez tysiące blokowiczów daczy lub choćby w altanie ogródka pracowniczego. Osobliwy ich rustykalizm usprawiedliwia każdy pomysł estetyczny, uzasadnia obecność obtłuczonych talerzy, zdefasonowanych abażurów, naddartych dywaników, kulawych krzeseł, warczących lodówek i zwalistych telewizorów z epoki przedplazmowej. Dacza przyjmie wszystko. Ale rzecz nie tylko w jej kontrowersyjnej estetyce; domek letni jest wyrazem głęboko ludzkiej tęsknoty. Dacza funkcjonuje, powiada dr Pessel, jako domowa pamięć zewnętrzna. Historia rodziny zaklęta w rzeczach. Okresowe sanktuarium, uruchamiane z nastaniem wiosny. Jest tam ślad dworku, zaścianka, gniazda rodowego. I zaściankowe życie na własnych śmieciach przy sąsiedzkich herbatkach i wódeczce tam się toczy.

Gra w nową dostawę

Jest też inna polska osobliwość – o ubrania chodzi. Cała wschodnia Europa donasza ciuchy z Zachodu. Nieomal każda wielkomiejska i małomiasteczkowa ulica główna pyszni się w tej części świata szyldami Nowa Dostawa. Co tydzień nowa dostawa starego. Second-handy, lumpeksy, szmateksy – fantastycznie zorganizowana sieć. Tę starzyznę – taniznę na kilogramy (co dzień taniej, aż do obrania sklepu do gołych wieszaków) – kupuje się głównie z powodu niedostatku. Ale – specyfika polska – wiele pań, zwłaszcza starszego pokolenia i skromniejszych dochodów, które i za socjalizmu potrafiły być elegantkami, uczyniło z lumpeksowych polowań grę ubarwiającą nudną codzienność. Idziesz na nową dostawę, przebierasz w koszach, pojemnikach, w stertach, hałdach, nieskończonych rzędach wieszaków. Wracasz ze zdobyczą do domu, pierzesz, płuczesz, prasujesz, wieszasz. Pani H., wytrawna poławiaczka tekstylnych pereł, mówi, że satysfakcjonuje ją już moment, kiedy taki klejnot (np. bluzka wizytowa – lekka, to i prawie darmo, 2 zł) wiesza sobie w szafie. Nie wie zapewne, że swoim zajęciem sytuuje się w estetycznej i ideowej awangardzie, ponieważ uprawia recycling, reusing, a może nawet upcycling w najczystszej postaci.

Te słowa ze świata – jakby się wydawało – technologii przerobu odpadów są zaklęciami współczesnej sztuki użytkowej. O ile pierwsze oznacza przerobienie czegoś na surowiec, drugie – ponowne użycie, to trzecie opisuje nadanie zużytej rzeczy nowego przeznaczenia i znaczenia, nowej, szlachetniejszej biografii.

Przetworzeni

Drewniane skrzynki przerobione na regały, fotel z plastikowej beczki, torba uszyta z szarej, grubej włókniny przemysłowej – to tylko przykłady eksponatów z wystawy młodego, polskiego designu „od-Zysk”, którą w ubiegłym roku obejrzał Kraków i Wrocław. Agnieszka Jacobson-Cielecka, dyrektorka programowa poznańskiej School of Form, krytyczka sztuki, kuratorka wielu wystaw, mówi, że ten kulturowy ruch poszukiwania urody i atrakcyjności w rzeczach zużytych przybiera na sile na całym świecie – i na poziomie mody, i na poziomie świadomości. Bo też w odzyskiwaniu surowców często kryją się ekologiczne i ekonomiczne pułapki (choćby przetwarzanie butelek PET – wcale nie jest tanie ani chemicznie obojętne). Więc ostatnio uznanie zyskuje głównie uszlachetnianie starego, np. przyprawienie kulawemu krzesłu jakiejś niespodziewanej stylistycznie nogi.

To się robi, to się kupuje, to się nosi w wielkomiejskim młodym świecie. Awangardowe krawcowe (nie mylić z projektantami mody) szyją torby z banerów reklamowych, saszetki ze starych zasłonek w Warsie, nowe sukienki ze starych sukienek. Bardzo wypada być dziś choć trochę re, kupować prezenty świąteczne na renomowanych już „Przetworach” – targach mniej lub bardziej artystycznego odpadowego rękodzieła, albo uczęszczać na „Uwolnij łacha” – imprezy służące wymianie i pozbyciu się starych ciuchów. Wypada być ekologicznie uważnym i ekonomicznie rozsądnym obywatelem globalnej wioski. Jest w tym wszystkim młodzieńczo szlachetny sprzeciw wobec świata komercji, masówki, zglajszachtowania gustu. Autentyczne zatroskanie o wyzysk, który wiąże się z eksportem masowej produkcji do krajów biednych czy politycznie podejrzanych. Jest też słuszny moralnie odruch, by nie brać udziału w konstruowaniu globalnego śmietniska. Nie zniszczyć potopem rzeczy naszej planety. U nas jednak religia Re ledwie przypomina sektę.

Religia z egzekucją

Redukcja, recykling, reanimacja i reinkarnacja śmieci – w krajach zachodnich UE to religia państwowa. Egzekwowana z całą surowością prawa: mandat dają za wystawienie worka ze śmieciami nie o tej godzinie, o której trzeba, albo za wrzucenie szklanego słoika do plastikowych butelek. Gnębią i piętnują moralnie. Sieją nachalną propagandę czystości i schludności, a wokół nowoczesnych spalarni i na dawno zamkniętych wysypiskach budują świątynie zdrowego, miłego życia – górki narciarskie, platformy widokowe i przytulne kawiarnie (np. ulubiona przez dr. Pessela duńska wyspa Amager, zwana przed laty wyspą nieczystości). Tam nie daj Boże wystawić za próg ZSEE.

Miejsca składowania i utylizacji ZSEE, jak w ustawowej nomenklaturze nazywane są zużyte sprzęty elektryczne i elektroniczne, otoczone są nieomal zasiekami, żeby nikt nie podrzucił nic poza systemem. U nas? Też niekiedy – żeby nikt nic nie ukradł. U nas – jak opowiadano podczas niedawnej konferencji prasowej z udziałem specjalistów od ZSEE – wszystko właściwie w tej sferze odbywa się na niby. Niby jest jakieś prawo, które zobowiązuje do zbiórki staroci tych, którzy handlują nówkami. W cenę nowych SEE wlicza się KGO – koszty gospodarowania odpadami. Ale kto handluje lodówkami, pralkami, telewizorami, szuka sposobu, by zjechać z ceną sprzętu. Więc znajduje takiego partnera do odzyskiwania staroci, który niby mu ten odzysk obstaluje, a tak naprawdę wystawi kwity, że zorganizował. Kwitnie proceder lewych kwitów – o tym, że przeżarł on już ok. 40 proc. branży, zaręcza sam prezes biznesowego stowarzyszenia od zbierania i recyklingu elektroenergetycznego złomu, Mirosław Baściuk. Przyłapanych smykałkowatych niby-recyklerów podaje się nawet czasem do prokuratury, ale ta umarza sprawy z paragrafu: nikła społeczna szkodliwość.

W Niemczech mówi się o odzyskiwaniu połowy surowców z tego, co zużyte, i ambicji, by wkrótce było to 75 proc. W Polsce uczciwie przetwarza się 5–10 proc. W ZSEE za nami jest tylko Rumunia i Łotwa. Freon z lodówek (teraz te 30-letnie wywala się z dacz) i metale ciężkie z luminoforów (płaskoekranowe telewizory dokonują ostatecznej eksterminacji tych lampowych) to chemiczny wkład Polski do cywilizacji rzeczy.

Niewywracalni rekonsumenci

Czy religia Re zastąpi religię kapitalizmu, dogmat nieprzerwanej produkcji, zastępowania dobrego lepszym, choćby tylko pozornie lepszym, trwalszego mniej trwałym? Najwięksi myśliciele zastanawiają się nad przyszłością świata pogrążonego w mieleniu dopiero co wytworzonego śmiecia, by przywołać tylko słynne „Życie na przemiał” Zygmunta Baumana. Są tacy, którzy – niczym Marks prorokujący kiedyś nieuchronność walki klas – wróżą, że w pogoni za rzeczami cywilizacja zagna się na śmierć. Istnieją wszak miejsca, gdzie wrażenie fizycznego i moralnego krachu już można odnieść. Dokumentalny pełnometrażowy film „Śmietnisko” Lucy Walker z 2010 r. o Jardim Gramacho w Rio de Janeiro, największym na świecie wysypisku, nie powstałby w wyobraźni najzdolniejszego katastrofisty: 20 tys. catadores – nurków – śmieciarzy żyjących w okolicznych fawelach. Cywilizacja odpadów w ponurym rozkwicie.

W refleksji nad przyszłością przeważa jednak myśl, że kapitalizm jest niewywracalny, a tzw. późna ponowoczesność na tym właśnie ma polegać, że nie może się skończyć. Psychologia dorzuca, że i człowiek jest niewywracalny w swoim pożądaniu rzeczy. Niedawno prof. Małgorzata Górniak-Durose w psychologicznym wydawnictwie POLITYKI „Ja My Oni” tłumaczyła, że w perspektywie biologicznej można mówić o instynkcie posiadania u człowieka, co zwiększa jego sukces reprodukcyjny. Ale to nie tłumaczy jeszcze naszego żaru zdobywania i gromadzenia. Posiadamy mnóstwo wcale nie z potrzeby praktycznej, ale wyrafinowanej – zaznaczenia swojego statusu. Rzeczy tworzą wizerunek, tożsamość, w funkcji symbolicznej są dopełnieniem człowieka. Posiadanie nabiera głębszego sensu dopiero w relacjach międzyludzkich.

Współczesny kapitalizm nie krzewiłby religii Re przeciw sobie ani też z ckliwej dobroci dla przyrody. Jak ktoś zgrabnie powiedział: wkładając łapę w śmieci, kładzie ją jednocześnie na zysku. Norwegowie policzyli, że z 4 ton śmieci daje się utoczyć tyle, ile z 1 tony ropy. I będą się tego trzymać. Śmieci to nie produkt uboczny cywilizacji, ale wielki i rosnący biznes, gdzie zarabia się zarówno na produkcji barachła, jak i jego utylizacji.

Obecnie wprowadzane w Polsce rozwiązania prawne i organizacyjne muszą w części społeczeństwa budzić bunt. Solidniej płacić za to, że coś się bezpowrotnie wyrzuca – to spory szok. Nie wywalać odpadów po nocy do okolicznego lasu czy rzeki, ale znaleźć zgodne rozwiązanie problemu w ramach lokalnego samorządu i solidarnie je respektować – to prawie utopia. A jeszcze codzienny obrzęd klasyfikacji i selekcji pojemniczków, puszek, pudełek, worków, butelek – to już wymaga rewolucji mentalnej. Być może jednak przy okazji wiele osób zacznie zadawać sobie pytanie: po co mi to wszystko, czym się ogaciłem i zagraciłem? Choć części przyjdzie do głowy refleksja nad rzeczywistymi potrzebami. Niewykluczone, że zaczniemy jako nieco bardziej świadomi konsumenci buntować się przeciw rozmaitym producenckim lobby, wciskającym na rynek (powiadają, że w imię wzrostu PKB, a tak naprawdę w imię łatwego zysku) tandetę, idiotyczne opakowania, instrukcje po holendersku, uwodzących nas jak dzieci całym tym plastikowo-celofanowym kitem.

Dobrze, by śmieciowa rewolucja pchnęła Polskę z młodego konsumeryzmu na nieco wyższy jego poziom – mniej drapieżny i mniej bezmyślny. Chyba czas włożyć ręce we własne śmieci.

Polityka 12.2013 (2900) z dnia 19.03.2013; Kraj; s. 24
Oryginalny tytuł tekstu: "Cywilizacja barachła"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Gra o tron u Zygmunta Solorza. Co dalej z Polsatem i całym jego imperium, kto tu walczy i o co

Gdyby Zygmunt Solorz postanowił po prostu wydziedziczyć troje swoich dzieci, a majątek przekazać nowej żonie, byłaby to prywatna sprawa rodziny. Ale sukcesja dotyczy całego imperium Solorza, awantura w rodzinie może je pogrążyć. Może mieć też skutki polityczne.

Joanna Solska
03.10.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną