Akurat w tym roku, atawistycznym wiosennym przedwielkanocnym porządkom towarzyszy sporo publicznego zamieszania wokół śmieci. Polska – wraz z dziesięcioma innymi krajami – została napiętnowana przez UE właśnie za bałagan, brud i obrastanie w odpady. W gminach – które na mocy nowej ustawy od lipca przejmują odpowiedzialność za wywózkę śmiecia naszego powszedniego – awantury: o wysokość opłat (wzrosną – czasami parokrotnie), o sposób rozliczeń z mieszkańcami, o warunki przetargów dla firm wywożących, o lokalizację, koszty wysypisk i utylizacji. W stołecznej Radzie też polityczny rumor z tego powodu, a w świecącym nowością hotelu Intercontinental I Ogólnopolski Kongres Recyklingu.
Pytanie więc naturalne, może nawet pilne, ale dziwnie rzadko zadawane: czy my musimy tyle tego śmiecia produkować? Albo inaczej: czy cywilizacja współczesna nie popadła w obłęd rzeczy, który ją w końcu zgubi?
Przeciętny odbiorca komunikatów i prognoz ekonomicznych jest hipnotyzowany wskaźnikiem PKB: roczna wartość wyprodukowanych w kraju dóbr spada – lament, rośnie – entuzjazm. Więc produkujemy. I kupujemy. Mniej kupujemy – lament, więcej – entuzjazm. Konsumencki optymizm, napędzany wszechobecną reklamą i wyrafinowanym marketingiem, to bez mała obywatelski i patriotyczny obowiązek.
Kupujemy tony śmieci w sensie ścisłym: opakowania, które w momencie rozpakowania towaru stają się odpadem. W myśl świętej marketingowej zasady, że atrakcyjne opakowanie sprzeda każdy towar, dostajemy (nie za darmo) leki, kosmetyki, zabawki, sprzęty domowe, płyty CD, gry, telefony, gadżety zamotane w absurdalne warstwy kolorowego, złotego, błyszczącego, szeleszczącego kartonu, styropianu, celofanu; wyolbrzymione, napęczniałe, monstrualne. Współczesny homo sapiens taszczy do swoich jaskiń pożywienie i wodę zatopione w plastik, choć dysponuje sprawnymi wodociągami (dostarczającymi wodę często lepszej jakości niż ta w butelkach).