Premier Wielkiej Brytanii i szef Partii Konserwatywnej David Cameron wziął na celownik „zatrute strony internetowe”, czyli powszechnie dostępną w sieci pornografię. Obwinia ją o zgubny wpływ na młodzież, w tym o wzrost przestępstw na tle seksualnym. Ochronie nieletnich przed nieodpowiednimi dla nich treściami ma służyć nowe prawo, które wymusi na dostawcach Internetu blokowanie pornografii we wszystkich gospodarstwach domowych. Kto będzie chciał mieć dostęp do filmów dla dorosłych, sam będzie musiał poprosić o zdjęcie zabezpieczenia. Cameron zaapelował również do internetowych gigantów – wywołując po imieniu takie firmy, jak Google, Bing i Yahoo! – o pomoc we wprowadzeniu nowych regulacji w życie. To nie była prośba – polityk stwierdził, że koncerny mają moralny obowiązek współpracy przy tym projekcie, a argument „wolności słowa” nie będzie akceptowany.
Kto filtrem wojuje
Pomysł Camerona był szeroko komentowany, ale wzbudził umiarkowany entuzjazm. Oczywiście nikt przy zdrowych zmysłach nie twierdzi, że nieletni powinni mieć dostęp do twardej pornografii, ale diabeł tkwi w szczegółach. Paul Bernal, publicysta tygodnika „New Statesman”, zebrał w tekście „10 pytań o Camerona wojnę z pornografią” wątpliwości, które nurtują nie tylko libertynów (czy liberałów). Najważniejsze warto tu przytoczyć.
Po pierwsze, kto będzie decydował, co jest pornografią, a co nie? To fundamentalne pytanie, które wraca w każdej dyskusji o pornografii i na które nie znaleziono dotąd satysfakcjonującej wszystkich zainteresowanych odpowiedzi.