Choć wielu z nas co roku narzeka na kłopoty związane ze świętami, męczące zakupy, jeszcze bardziej męczące gotowanie i powtarzalność tego, co się dzieje przy stole, czyli nudę, to w większości domów w dzień wigilijny płoną lampki na choinkach, pod białym obrusem na stole leżą kawałki świerkowych gałązek lub siano, a na talerzyku czeka przygotowany opłatek. I to nie tylko u katolików, którzy po kolacji pójdą na pasterkę, ale i u agnostyków, a nawet ateistów.
Rodzinną (ale sympatyczną i radosną) atmosferę wzmacniają kuchenne aromaty. A także podskubywanie już gotowych dań, ułożonych na pięknych półmiskach. No i ta ciekawość, co też leży pod choinką.
Moja rodzina jest bez wątpienia typowa, bo składa się z osób z różnych stron. Są przedstawiciele Zagłębia (myleni nawet i u nas ze Ślązakami), są Wielkopolanie, są prawdziwi, bo od początku XIX w. tu żyjący, warszawiacy i są ludzie z Kresów. A wszystko to spowodowane rewolucjami i wojnami, które co kilkadziesiąt lat przeorywały naszą ziemię. Ta mieszanina ma swoje odbicie i na świątecznym stole. Pięknym kolorem wyróżnia się modra kapusta, smakowicie paruje upieczony w śmietanie karp, są dwie zupy (by nie doprowadzić do waśni rodzinnej) – grzybowa i barszcz z pasztecikiem, duży wybór ciast, który zadowala przedstawicieli wszystkich regionów.
Najsilniejszy wpływ na wszystkich członków rodziny miała nasza babcia, która w 1920 r. dotarła do Polski wraz z dziadkiem wracającym po studiach w Kijowie i przywożącym z greckiego chutoru piękną żonę.