Powróciło widmo rzeźni. Druga opcja – równie niemiła obrońcom wolnego stada – jest taka, że trafią do hodowli. W gminie Deszczno (woj. lubuskie), skąd krowy pochodzą, ludzie żartują: w zwierzęta zainwestowano już tyle, że musiałyby być ze złota, żeby nakłady się zwróciły.
Dobra wiadomość jest taka, że stado obecnie liczy 182 osobniki – byki, jałówki i cielęta. Zwierzęta mają się świetnie, więc ich liczba może się niebawem zwiększyć.
O wielkim, półdzikim stadzie żyjącym od ponad 15 lat na nadwarciańskich łąkach zrobiło się głośno wiosną, gdy wtargnęły na posesję we wsi Ciecierzyce i uwięziły mieszkańców – którzy po prostu bali się wyjść z domu. Interweniowała policja, a rada gminy Deszczno podjęła decyzję o skoszarowaniu stada.
Zwłaszcza że kilka tygodni wcześniej jedna z krów spowodowała wypadek samochodowy: na szczęście kierowca nie ucierpiał, ale straty były spore. W sumie policja naliczyła około 20 interwencji z krowami w roli głównej. Dlatego zbudowano zagrodę za 100 tys. zł na koszt gminy i 1 maja 2019 r. stado straciło wolność.
Ale strata wolności to nie wszystko, bo po drodze na stado wydano również wyrok śmierci. Decyzję podjął powiatowy lekarz weterynarii. „Kazałem zrobić porządek z tymi krowami” – politycznie sprawę klepnął minister rolnictwa i rozwoju wsi Jan Ardanowski. Krowy miały zostać ubite w rzeźni, a potem spalone.
Symbol praw zwierząt
Stado wyglądało na zdrowe i szczęśliwe, więc perspektywa rzeźni oburzyła ludzi. Sprawa stała się głośna. Pod społecznym naciskiem osiągnęła wagę państwowej: u premiera interweniował sam prezes Kaczyński, za humanitarnym rozwiązaniem problemu opowiadał się prezydent Andrzej Duda. Minister rolnictwa nakazał cofnąć wyrok.
Kiedy wolnym krowom groziła eksterminacja i nie schodziły z czołówek serwisów informacyjnych, tysiące ludzi zmobilizowało się w internecie do ich obrony.