Kilo cukru, trzy litry wody, pięć deka drożdży, zwykłych, jak do chleba. Tak robił dziadek, potem ojciec, a po nich Krzysztof (imię zmienione) z małej wsi w powiecie ropczycko-sędziszowskim na Podkarpaciu. Zacier trzyma w ciasnej kotłowni własnego domu. Dwie duże beczki przykryte derkami, „żeby im było cieplej”, sąsiadują z opałem. Ściany osmolone, w piecu huczy ogień. – Zacier śmierdzi, jasna rzecz – uśmiecha się, odkręcając jedną. Na wierzchu pływa biały kożuch, w nozdrza wbija się ostry zapach. Jak się zacier wyklaruje, Krzysztof idzie na strych. Tam z 50-litrowego kega po piwie sterczy dwumetrowa rura ze stali nierdzewnej z plątaniną wężyków i kranikami u szczytu.
– I niech ktoś powie, że niedobry! – śmieje się Krzysztof już nad kieliszkiem bimbru.
Setka z pieprzem na ból żołądka
Domową wódkę pędzi się na całym świecie: w Stanach Zjednoczonych z kukurydzy, w Indiach z nerkowca, w Armenii ze śliwek, moreli i winogron, w Birmie z soku palmowego, a w Ugandzie z bananów. Tylko jednak my, Polacy, wymyślamy dla niej wciąż nowe nazwy: od samogonu i okowity, przez księżycówkę, deszczówkę, krzakówkę i deptankę, aż po ducha puszczy i kopnięcie łosia. I tylko my założyliśmy Muzeum Bimbrownictwa.
Mamy ku temu powody, bo bimber sięga początków Rzeczpospolitej. W szlacheckich dworach pojawił się już w XV stuleciu. Najpierw jako środek leczniczy: zbożowy destylat mieszano w tym celu z ziołami (na Podlasiu bóle żołądka nadal leczy się setką z pieprzem). Na masową skalę zaczęto pędzić w XVII w., gdy upowszechniły się ziemniaki, bardziej wydajne niż zboża. Wkrótce piły już wszystkie stany i tak – z małymi wahaniami – jest do dziś. Im bardziej władza (swoja czy obca) próbowała proceder okiełznać, tym mocniej się rozwijał.