Czas wychodzenia z pandemii – na skutek wojny w Ukrainie i katastrofy humanitarnej na terenach nią objętych – może nie być tak spokojny, jak jeszcze miesiąc temu wielu to sobie wyobrażało. Spadek zakażeń w ostatnich dniach w Polsce wyhamował, a liczba rejestrowanych nowych infekcji ustabilizowała się na poziomie kilkunastu tysięcy dziennie (tradycyjnie tylko po weekendach jest ich mniej, 5–7 tys.). Liczba wykonywanych oficjalnie testów sięga obecnie 70 tys., ale odsetek pozytywnych wyników pozostał wysoki.
Niekoniecznie jednak spowolnienie trendu, który w połowie lutego miał zwiastować rychły koniec naszych kłopotów, jest już teraz wynikiem masowego napływu ludzi z Ukrainy. – To może być na razie skutek otwarcia wszystkich szkół po zimowych feriach, które zakończyły się ostatecznie dopiero pod koniec lutego, rezygnacja z pracy zdalnej albo gremialne odstąpienie od jakichkolwiek działań prewencyjnych, choćby przestrzegania noszenia masek – wyjaśnia dr Paweł Grzesiowski, ekspert Naczelnej Rady Lekarskiej ds. Covid-19.
Wzmożona mobilność ludności polskiej i ukraińskiej też oczywiście będzie sprzyjać rozprzestrzenianiu wirusa, tak jak w Niemczech, Szwajcarii czy Austrii obecny gwałtowny wzrost zakażeń przypisuje się łagodzeniu restrykcji i nowemu podtypowi omikrona BA.02. Ten wysoce zakaźny, choć nieszczególnie śmiertelny wariant uaktywnił się teraz zwłaszcza w Azji i na wyspach Pacyfiku, ale wynika to z naturalnej dynamiki pandemii, której ostatnia fala dotarła właśnie do państw, gdzie wcześniej odmiany tej jeszcze nie było.
Z igłą na uchodźców
Jeśli można w ogóle mówić o jakimś szczęściu w obecnej sytuacji Ukrainy i Polski, jest to fakt, że piąta fala przetoczyła się przez oba kraje wcześniej i niemal równocześnie.