Społeczeństwo

Problem niezastępczy

Wojtek zmarł, bo nie znalazła się dla niego rodzina. Takich dzieci są tysiące. Mamy zapaść w systemie

Często dzieci, których relacja z biologicznymi rodzicami ograniczy się do kilku nieudanych spotkań, nie mogą zostać adoptowane z powodu bałaganu w papierach. Często dzieci, których relacja z biologicznymi rodzicami ograniczy się do kilku nieudanych spotkań, nie mogą zostać adoptowane z powodu bałaganu w papierach. Anatol Chomicz / Forum
Siedmiomiesięczny Wojtek ze Świebodzina zmarł, bo przez ponad pół roku nie udało się znaleźć dla niego rodziny zastępczej.
Po 25 latach od rozpoczęcia reformy i pierwszej fali powołań liczba rodzin zastępczych skurczyła się o jedną piątą.Marta Frej Po 25 latach od rozpoczęcia reformy i pierwszej fali powołań liczba rodzin zastępczych skurczyła się o jedną piątą.

Takich dzieci jak Wojtek są tysiące. Legnica, Tarnów, Ostrzeszów. Myślenice, Katowice, Limanowa, Jarocin, Ostrołęka. Elbląg, Poznań, Płońsk, Łęczyca, Świętochłowice, Police, Nysa, Wrocław. W każdym z tych miejsc pracownicy powiatowych centrów pomocy rodzinie zasypują Facebook ogłoszeniami o dzieciach, które pilnie poszukują opieki. Starają się opisać wszystko tak, żeby chwyciło za serce, trochę jak się ogłasza psiaki do adopcji. Czasem piszą po prostu: „Mała już drugi tydzień czeka w szpitalu, wypis można zrobić w godzinę, tylko co dalej?”. Lajkują swoje posty, żeby miały więcej wyświetleń, podają prywatne numery komórek, by potencjalni opiekunowie nie błądzili. I czekają na cud.

W przypadku Wojtka nie zdążyli. Rodzina znalazła się tuż przed jego śmiercią; w tym czasie chłopiec został zakatowany. Złamanie podstawy czaszki, siniaki, otarcia. Ślady uderzania ciężkim przedmiotem i dłonią… Czekał na dom wraz z dwuletnią siostrą Różą. W sierpniu 2023 r. sąd w Zielonej Górze wydał postanowienie o natychmiastowym zabraniu rodzeństwa. Sędzia osobiście monitorował sprawę, ale odpowiedź powiatowego centrum pomocy rodzinie zawsze była taka sama: jeszcze nic nie znaleźli. Cały czas szukają.

Było fatalnie, a w ostatnich tygodniach zrobiło się jeszcze gorzej, więc kolejne śmierci dzieci są tylko kwestią czasu. Pogrzeb zakatowanego przez ojczyma Kamilka z Częstochowy odbił się szerokim echem wyrzutów sumienia i nowelizacją prawa. Ale co nam po prawie, gdy nie ma komu go realizować. W połowie lutego 2024 r. w życie weszła zasadnicza część ustawy nazywanej Kamilkową, która nakazuje pracownikom społecznym zajmującym się problemowymi rodzinami wypełniać „karty oceny ryzyka krzywdzenia”, a jeśli zsumowane wpisy wskazują wysoki poziom takiego ryzyka – natychmiast zabrać dziecko do rodziny zastępczej. Pierwsze karty właśnie zostały wypełnione. I tak w system, który z różnych przyczyn właśnie znalazł się na skraju przepaści, wlała się wielka fala dzieci. W ostatnich tygodniach w Warszawie kilkanaścioro trzymano w szpitalach, bo nie można było znaleźć dla nich miejsca. We Wrocławiu pracownicy doliczyli się czterystu, dla których pilnie potrzebne jest schronienie. Około tysiąca czeka, jak Wojtek ze Świebodzina, w rodzinach, gdzie nie są bezpieczne.

W zastępstwie za

Rodzicielstwo zastępcze pod wieloma względami przypomina adopcję. Sprowadza się do stworzenia domu dla dzieci, które nie mogą pozostać w naturalnych rodzinach. Różnica polega na tym, że rodzina zastępcza nie zajmuje miejsca tej biologicznej, nie stara się zostać „tą jedyną”. Przeciwnie, jej zadaniem jest wspierać dziecko w podtrzymywaniu kontaktów z biologicznymi krewnymi, o ile tylko nie jest to dla niego destrukcyjne. Zastępczy starają się wspierać w opłakiwaniu utraty biologicznej mamy i taty, względnie pomóc dziecku przejść przez wszystkie destrukcyjne uczucia, które mogą się ujawnić względem pierwszych rodziców. W takim zastępczym domu słowa „mama” czy „tata” są w użyciu, jeśli dziecko tego potrzebuje, ale równie dobre będą „ciocia” albo „wujek”. Dzieci w domu jest zwykle kilkoro. I zawsze jest trudno.

Rodziny zastępcze dzielą się na dwa rodzaje. Niezawodowe przypominają adopcyjne domy. Rodzice pełnią swoje funkcje, w praktyce często ta formuła jest wstępem do pełnej adopcji, z przekazaniem nazwiska, włączeniem w krąg spadkobierców, gdy już wiadomo, że rodzina biologiczna nie pozałatwia swoich problemów. Często dzieci, których relacja z biologicznymi rodzicami ograniczy się do kilku nieudanych spotkań, nie mogą zostać adoptowane z powodu bałaganu w papierach.

Istnieją też zawodowe rodziny zastępcze. Tam opiekunom płaci się za opiekę nad dziećmi jak za etat, pracując jako zastępczy rodzice, nabierają praw do ubezpieczeń. Pensja to niewielkie pieniądze, niższe od średniej krajowej, za to, przynajmniej w teorii, tacy rodzice powinni mieć szczególne wsparcie gmin. Często pełnią rolę pogotowia opiekuńczego, ale choć są zawodową rodziną, tylko od ich oceny zależy, czy w danym momencie konkretne dziecko może trafić pod ich dach. Bo jednak ich głównym zadaniem jest stworzyć dzieciom bezpieczny, zwykły dom.

Idea rodzin zastępczych rozwinęła się w latach 90. Na łamach POLITYKI w tekstach Barbary Pietkiewicz i Ewy Wilk padało hasło: „Zamknijmy domy dziecka”, a konstatacja była tyleż oczywista, co w owym czasie wywrotowa, że molochowate placówki to nie są miejsca, w których może zdrowo rozwijać się człowiek. Pisaliśmy, że biologiczna rodzina, jakakolwiek by była, to zawsze wartość, i warto walczyć o nią, dopóki się da, wyważając różne aspekty dobra dziecka. I to też było niezwykle nowatorskie spojrzenie.

Hasło poparte było wieloma badaniami, z których wynikało, że instytucjonalizacja to zło; przekłada się na większą liczbę zaburzeń u dorastających ludzi, na wadliwe modele więzi (za które odpowiada również inaczej ukształtowany mózg), gorsze zdrowie. Ale też w owym czasie do mainstreamu coraz wyraźniej przebijała się myśl, że biologiczne więzy to fundament, na którym buduje się tożsamość. Wykazano, że świadomość, skąd się jest, sprzyja zdrowiu psychicznemu i fizycznemu. Np. z obszernych badań brytyjskich wynika, że – kiedy było to możliwe – niemal 70 proc. osób wychowanych w rodzinach zastępczych w dorosłości podtrzymywało kontakt z przynajmniej jednym z biologicznych krewnych i uważało tę więź za ważną.

Tyle że nieskreślanie więzi biologicznej nie może równać się cierpieniu, przemocy, głodowi, brakowi butów, brakowi ogrzewania w zimie.

W stworzonej w 2011 r. ustawie już jasno określono priorytety Polski na najbliższe dekady: wygaszanie domów dziecka i rozwijanie rodzicielstwa zastępczego, żeby każde dziecko znalazło dom zamiast ochronki. W tekście zapisano zakaz umieszczania w placówkach dzieci poniżej 9 roku życia. Co oznaczało, że od tego momentu domy dziecka miały się zamykać, a rodziny zastępcze – się tworzyć. Zważywszy, że jeden dom dziecka mieścił kilkudziesięcioro, nawet ponad setkę dzieci, a jedna rodzina mogła pomieścić ich kilkoro, na każdy znikający dom dziecka powinno przypadać kilkanaście tworzących się rodzin zastępczych. Jasno rozpisano też ścieżkę wejścia w ten system; wyliczono kursy, staże, szkolenia, które trzeba przejść, by zajmować się dziećmi. Zamiast romantycznych wizji o zajęciu się sierotką – konkretna wiedza, świadomość możliwych trudności i narzędzia, żeby sobie poradzić.

W przeliczeniu na

Żeby to wszystko stało się możliwe, w ramach reformy zaprojektowano rozbudowany system wsparcia dla rodzicielstwa zastępczego na poziomie powiatów. Specjaliści zajmujący się polityką społeczną przekonywali samorządy, że się im to opłaci. Skoro utrzymanie dziecka w placówce opiekuńczej kosztuje kilka tysięcy złotych (w 2024 r. – 6,8 tys. miesięcznie), a w rodzinie zastępczej – minimalną pensję, wypłacaną rodzicom (od 2024 r. – 4,1 tys. zł), podzieloną na liczbę dzieci, przebywających w rodzinie, można było coś tam jeszcze dołożyć na dodatkowe osoby do opieki, wsparcie specjalistów, dofinansowanie samochodów służących wszak rodzicom zastępczym do zaspokajania potrzeb dzieci. Pomysł chwycił. – Samorządy rozpoczęły ofensywną kampanię reklamową wokół rodzicielstwa zastępczego, a ludzie zaczęli się zgłaszać – mówi prof. Marek Andrzejewski z Instytutu Nauk Prawnych PAN w Poznaniu, konsultant ustawy z 2011 r., autor wielu projektów rozporządzeń ministerialnych dotyczących rodzicielstwa zastępczego, adopcji i form opieki, a wcześniej długoletni pracownik domów dziecka.

Prostą konsekwencją dziejących się procesów było też odczarowanie pojęcia adopcji. Pomysły, zapisane jeszcze w prawie rodzinnym z lat 60., pozwalające wymazać całą przeszłość człowieka sprzed jego adoptowania do nowej rodziny, wyrzucono do kosza jako nieludzkie.

A na pograniczu mentalnych zmian działały jeszcze inne mechanizmy. Czasem przyziemne. Motywowane po części politycznie zablokowanie adopcji zagranicznych, do których trafiały zwykle dzieci w najgorszym stanie zdrowia, zatrzymało setki dzieci w placówkach. W 2016 r. było niemal 300 takich adopcji, w 2022 r. – tylko 9. Aby uniknąć handlu dziećmi, zlikwidowano możliwość tzw. adopcji ze wskazaniem (gdy to matka wybierała, gdzie ma trafić dziecko, a procedura była wówczas bardzo uproszczona), ograniczając je do najbliższych krewnych – dziadków i rodzeństw. To wszystko sprawiło, że liczba adopcji w Polsce spadała z ok. 3 tys. w 2015 r. do niespełna 2,5 tys. obecnie.

Znacznie wolniej, niż się spodziewano, szło likwidowanie domów dziecka. Gdy na jednej szali był wymyślony jako całość system rodzicielstwa zastępczego, na drugiej znalazły się np. etaty wieloletnich pracowników. Domy dziecka zaczęto nie tyle likwidować, ile rozdrabniać. W latach 90. placówki liczące sto albo więcej łóżek nie były rzadkością. W wielu gminach zaczęło się wyłuskiwanie adresów, pod które można by wprowadzić dzieci i stworzyć dla nich coś mniejszego.

Z braku laku często padało np. na wiejskie internaty. I tak w niewielkiej wsi W. na dom dziecka wydzielono dwa razy po pół piętra internatu w technikum rolniczym. Po prawej stronie mieszka młodzież, która uczy się w szkole, po lewej żyje ósemka znacznie młodszych nastolatków. Mają wspólną stołówkę, ale nie mają domu.

Pod warunkiem że

A jednocześnie z rodzicielstwem zastępczym nie wyszło. Dziś, po 25 latach od rozpoczęcia reformy i pierwszej fali powołań, liczba rodzin zastępczych skurczyła się o jedną piątą. Na starcie tej idei powstało np. ok. 12 tys. niezawodowych rodzin zastępczych. W 2022 r. rodziny zastępcze w różnych formach przyjęły pod swoje dachy 56 tys. dzieci, o 2 tys. mniej niż w 2012 r. Liczba dzieci żyjących w domach-instytucjach spadła, ale zaledwie o 20 proc.

Chyba za wiele obiecywaliśmy sobie po tej zmianie. Powiaty i gminy niby ją wspierały, ale po swojemu. Niby rozumiały różnicę między instytucją a rodziną zastępczą, ale w praktyce najpierw (w wielu miejscach) urządziły kampanię reklamową, próbując namówić na rodzicielstwo zastępcze, kogo się tylko dało, w poczuciu, że ratują dzieci, a potem – zostawiły zastępczych z problemami. Zakładając, że ochłap w postaci pensji bliskiej płacy minimalnej to i tak dużo za wychowywanie dzieci, skoro w zwykłych rodzinach w Polsce nikt za to nie płaci. Ustawa obiecywała pomoc asystentów, dodatkowego pracownika fizycznego, który pomógłby posprzątać i ugotować, ale urzędnicy kręcili głowami: matka zastępcza trojga nie poradzi sobie ze sprzątaniem?

Ustawa gwarantowała dostęp do lekarzy specjalistów, w praktyce trzeba było prosić o pomoc sąsiadkę, żeby było z kim pozostawić dwójkę albo trójkę, gdy czwarte cały dzień siedziało pod gabinetem kardiologa. Psychiatrzy, terapie zajęciowe, rehabilitanci? Zapomnijcie. Rodzina w Polsce musi się poświęcać.

A potem było tak, jak to opisuje Anna Krawczak, praktyczka rodzicielstwa zastępczego, współtwórczyni ustawy Kamilkowej i wykładowczyni. Dzwonili z powiatowego centrum pomocy rodzinie do zastępczych zawodowych, którzy mieli czwórkę. Pytali, czy nie wezmą jeszcze dwójki, bo sytuacja jest patowa. Zastępczy mówili, że wzięliby, ale pod warunkiem, że na kilka miesięcy dostaną od gminy jeszcze jedną osobę do pomocy. Co prawda jedna pani już przychodzi, ale wprowadzenie nowej dwójki między czwórkę, którą dopiero co udało się psychicznie ustabilizować i wyciszyć, pociągnie za sobą eksplozję emocji, zregresuje dzieciaki i wszyscy muszą być na to przygotowani. W powiatowym centrum kręcili głowami, uznając rodzinę za skrajnie roszczeniową: jedna osoba, no dobrze, ale zaraz dwie?! Dwa systemy, dwie narracje, w tym punkcie przestawały się widzieć. Zastępczy, zapytani, czego im potrzeba, odpowiadali zgodnie z najlepszą wiedzą; znają się przecież na swojej robocie, są specjalistami. Powiatowi słyszeli jednak eskalację żądań; w niejednej rodzinie matka szóstkę ogarnia sama. I tak, dwójka trafiała do domu dziecka, a czasem – do domu opieki. Dla gminy było drożej, ale mit o poświęceniu jako niezbędnym elemencie tożsamości polskiej rodziny został obroniony. Swoje dokładali sędziowie rodzinni. Na uczelniach kształcących prawników meandry rodzicielstwa zastępczego (nawet gdy już istniał zapisany w ustawie projekt systemu) nie stały się szczególnie popularne. – Sędzia, który nie wie, z jakich elementów zbudowany jest system wsparcia, nie będzie umiał ich zastosować – tłumaczy prof. Marek Andrzejewski.

W oczekiwaniu aż

Najwyższa Izba Kontroli przeanalizowała przyczyny, które złożyły się na zapaść systemu pomiędzy rokiem 2019 a 2021 w 14 powiatach, gdzie w tym okresie rozwiązano o 22 rodziny więcej, niż utworzono. Pytani o powody zastępczy wymieniali brak pewności zatrudnienia (czyli umów o pracę), dostępu do specjalistów, np. psychiatrów, przy jednoczesnym ogromnym obciążeniu dzieci, brak asystentów. Kontrolerzy wymieniają też inne grzechy: pogarszającą się z roku na rok współpracę między powiatami a gminami i gminami a rodzicami; brak szans na urlop wytchnieniowy, aż po urągające warunki, w jakich pracować mieli delegowani przez gminy koordynatorzy do spraw pieczy zastępczej. Niby tworzono stanowisko, ale bez dostępu do biurka i komputera, jakby nikt nie traktował tych zadań poważnie.

We wskazanych powiatach liczba kandydatów na rodziców zastępczych w ciągu trzech lat zmalała o niemal 40 proc., a liczba dzieci kierowanych do instytucjonalnych domów dziecka z powodu braku miejsc w rodzinach zastępczych wzrosła o ponad 60 proc.

Jeśli samorządy były nieporadne, to rząd okazał się ślepy i głuchy. Z zeszłorocznego raportu NIK wyłania się przygnębiający obraz. Za załamaniem systemu rodzicielstwa zastępczego w Polsce zdaniem kontrolerów stoi kompletny brak dofinansowań dla lokalnych programów, brakuje także odpowiednich programów rządowych, jakby nikt nie zawracał sobie głowy garstką dzieci. NIK zarzuca Ministerstwu Rodziny liczne nieprawidłowości, na czele z niegospodarnością. Resort nie uruchomił żadnego narzędzia wspierającego tworzenie rodzin zastępczych, choć wydatkował na ten cel ponad 4 mln zł! Nie powstała nawet internetowa baza dostępnych miejsc w rodzinach zastępczych – narzędzie więcej niż podstawowe. Żeby coś znaleźć, pracownicy powiatowych centrów zmuszeni są więc, jak w początkach lat 90., obdzwaniać dziesiątki numerów.

Zaskakująco opieszale państwo potraktowało nawet konieczną nowelizację ustawy. Choć chodziło o zaledwie parę paragrafów, plus nieznaczne podniesienie uposażeń dla rodzin zawodowych, prace nad nowelą trwały cztery lata. A gdy ją wprowadzono, część przeszkolonych już i zainteresowanych rodzicielstwem zastępczym ludzi z dnia na dzień straciła uprawnienia i została z niczym. Zgodnie z brzmieniem znowelizowanego prawa uprawnienia wygasały bowiem po dwóch latach od wystawienia zaświadczenia, czyli np. w ciągu tygodnia od wejścia w życie ustawy, a nie zapisano tam przepisów przejściowych. Co dla wielu urzędników równało się obowiązkowi wykreślenia nazwisk z listy. Swoją drogą, doprowadzony do absurdu formalizm to problem nieustannie pojawiający się na styku samorządów i rodzin zastępczych.

Skoro mleko się rozlało, być może trzeba będzie na jakiś czas przeprosić się z domami dziecka. Z nadzieją, że to już placówki z innej bajki, nawet jeśli wlepiono je w internat szkoły dla starszej młodzieży. – Przed laty sam nawoływałem do ich zamykania, ale zważywszy na zapaść, w jakiej się znaleźliśmy, teraz pilnie potrzebne są działania ratunkowe – mówi prof. Marek Andrzejewski.

Potem jednak czeka nas jeszcze jedna rewolucja: nawiązanie relacji, tym razem nie między dziećmi i rodzinami, lecz między elementami systemu. Gdyby sędzia wiedział, do kogo zadzwonić, miałby w komórce odpowiednie numery; gdyby powiat miał listę specjalistów, którzy pojawią się pod wskazanym adresem, wezwani na telefon przez zastępczych, gdyby wreszcie zastępczy byli traktowani jak fachowcy, a nie jak matki Polki obojga płci, z tego systemu sporo jeszcze dałoby się wycisnąć. Sporo, tylko nie więcej czasu.

Polityka 13.2024 (3457) z dnia 19.03.2024; Społeczeństwo; s. 29
Oryginalny tytuł tekstu: "Problem niezastępczy"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Dyrektorka odebrała sobie życie. Jeśli władza nic nie zrobi, te tragedie będą się powtarzać

Dyrektorka prestiżowego częstochowskiego liceum popełniła samobójstwo. Nauczycielka z tej samej szkoły próbowała się zabić rok wcześniej, od miesięcy wybuchały awantury i konflikty. Na oczach uczniów i z ich udziałem. Te wydarzenia są skrajną wersją tego, jak wyglądają relacje w tysiącach polskich szkół.

Joanna Cieśla
07.02.2025
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną