Między czołem lwa a ust kiełbaskami
Polska na botoksie. Reporterka „Polityki” przeszła kurs wstrzykiwania i ujawnia kulisy branży beauty
Na „lwa” schodzi 16 jednostek preparatu, czyli toksyny botulinowej, rozrobionej z wodą do iniekcji. Wstrzykiwany roztwór szczypie klientki, jakby ktoś wlewał im go wprost do mózgu. „Lew”, a właściwie lwia zmarszczka, to pionowe kreski, które z czasem pojawiają się między brwiami. Jeśli wygładza się je botoksem z solą fizjologiczną, tak bardzo nie boli. Ale Marzenie, właścicielce gabinetu, w którym przechodzę kurs, z wodą do iniekcji bardziej się opłaca. Ampułka może nawet dwa tygodnie czekać na klientki.
Szkolimy się w gabinecie w podłódzkim miasteczku. W przedpokoju stoi biurko i wąska kanapa wysadzana plastikowymi brylancikami. W sześciometrowym pokoju zabiegowym – fotel, lampa i zlew z zardzewiałym kranem. Nie ma okna. Klientki-modelki przyjdą chętnie. Za ostrzyknięcie na szkoleniu zapłacą od stu do trzystu złotych, ułamek tego, co normalnie. W zamian my możemy się uczyć na ich czołach, policzkach i ustach.
My, czyli dwie kosmetyczki i ja. Przedstawiam się jako psycholożka (formalnie nią jestem), która chce pozyskać przyszłościowe kompetencje, choć nie pracowała wcześniej „z igłą”. Faktycznie chcę sprawdzić, jak zdobywa się certyfikat ukończenia kursu – który na praktycznie nieuregulowanym rynku dla wielu klientek i klientów jest sygnałem, że oddają się w ręce fachowca.
Marzena zapewnia, że botoks to łatwy temat, prawie nie ma powikłań. I że warto w to iść, bo ludzie ostrzykują sobie teraz wszystko.
Usta na raty
Według danych sprzed kilku lat zabiegi upiększające przechodziło ponad 600 tys. osób rocznie. Ale po pandemii zainteresowanie usługami branży beauty wskoczyło na nową orbitę. W Centralnej Ewidencji i Informacji o Działalności Gospodarczej widnieje 177 tys. podmiotów z kategorii „Fryzjerstwo i pozostałe zabiegi kosmetyczne”.