Tym razem zaczęło się na ulicach starego miasta w Bangkoku, którymi od połowy marca ciągnęły codzienne wielotysięczne manifestacje czerwonych koszul, przeciwników rządu rekrutujących się z najbiedniejszych warstw społeczeństwa. Chylący się ku upadkowi rząd premiera Abhisity Vejjajivy ani myślał spełnić dezyderatów manifestantów żądających rozpisania nowych wyborów. Premier schronił się w bazie wojskowej i wprowadził stan wyjątkowy.
Czerwone koszule, zwane tak od koloru swych strojów i sztandarów, po miesiącu pokojowych wieców brutalnie starły się z siłami porządkowymi. 10 kwietnia zginęło 21 osób, w tym czterech funkcjonariuszy, a w sumie w starciach ucierpiało ponad osiemset osób. „To początek rewolucji. Gospodarczo Tajlandia jest państwem nowoczesnym. Społecznie i politycznie to państwo feudalne. Zmiana musi nadejść” – zapowiada Jakrapob Penkair, rzecznik opozycyjnych protestów.
Rząd, jak tylko może, unika wyborów, bo pewne zwycięstwo odniesie w nich ugrupowanie Thaksina Shinawatry, idola czerwonych koszul, tajskiego Berlusconiego, magnata telekomunikacyjnego, miliardera i gwiazdy ubogich, byłego premiera, którego w 2006 r. obalił wojskowy pucz (POLITYKA 46/06). Zamach stanu zaskoczył Thaksina na posiedzeniu Zgromadzenia Ogólnego ONZ w Nowym Jorku i odtąd obalony trybun ludowy tuła się na dobrowolnej emigracji. Podróżuje od Chin, Wielkiej Brytanii (tu kupił klub piłkarski Manchester City) i Czarnogóry (ma czarnogórski paszport) po Dubaj, skąd wzywa do walki z elitami i śle odezwy dodające otuchy swym wielbicielom. Marzą oni o powrocie Thaksina, bo tutaj nikt inny o biedotę lepiej się nie troszczył.
Strącony magnat
Thaksin, były zięć policyjnego generała i były pułkownik policji, który po zrzuceniu munduru dorobił się na dostawach komputerów dla administracji państwowej, doszedł do władzy na fali azjatyckiego kryzysu finansowego 1997 r.