Jeśli ktoś bardzo chce, może zdobyć wszystko, czego potrzebuje – mówi jeden z mieszkańców Abu Rummaneh, na co dzień spokojnej dzielnicy w centrum Damaszku. Żeby zdobyć, trzeba mieć znajomości i słono zapłacić: butla z gazem czy baniak mazutu kosztuje kilkakrotnie więcej niż przed wybuchem rewolucji. W Syrii nikt nie ma centralnego ogrzewania, mieszkania ogrzewane są piecykami na ropę lub gazem. Coraz częściej brakuje prądu i wody. Mimo wysokiej ceny trudno dziś o dolary – za jednego trzeba płacić już ponad 75 funtów, przed rewolucją 50. Kryzys uderzył po kieszeni zwykłych ludzi, ale też biznesmenów. Właściciel hotelu pod Damaszkiem wystawił go na sprzedaż za połowę ceny, jakiej żądał przed rokiem, ale kupca i tak nie znalazł.
Niektórzy próbują normalnie żyć i pracować, ale rewolucja wdziera się do każdego domu. W Daraa na południu Syrii, gdzie wybuchła rewolta, wojsko co jakiś czas wchodzi do miasta, przeszukuje dom po domu, aresztuje, kogo się da. Wyjechać nie można, bo drogami podróżują tylko samobójcy: samochód może zostać w każdej chwili ostrzelany albo zatrzymany przez porywaczy. Właściciel stacji benzynowej w Aleppo otrzymał niedawno propozycję nie do odrzucenia: 100 tys. dol. za zostawienie w spokoju jego córki. Trudno powiedzieć, kto mu groził – zwykli bandyci czy może szebiha, najemnicy prezydenta Asada, którzy na co dzień pacyfikują zbuntowane miasta, a w przerwach dorabiają porywając ludzi dla okupu. Według różnych źródeł, armia najemników liczy od 10 do 50 tys. żołnierzy.
Pozory spokoju w Damaszku czy Aleppo przykrywają codziennie obrazy z oblężonego Homsu, uznanego przez reżim za bastion opozycji. Relacje o leżących na ulicy ciałach, brak podstawowych leków i krwi w szpitalach, pokiereszowane ciała rannych, w tym dzieci, opowieści o domach ogrzewanych porąbanymi meblami, zdjęcia satelitarne dzielnic zmiecionych z powierzchni ziemi, snajperzy na dachach, helikoptery bojowe, gęsty dym unoszący się nad miastem – te obrazy zajmują większość arabskich i zagranicznych serwisów.
Miasto otoczone przez wojsko Asada powoli się wykrwawia. Do Homsu nikt nie może wjechać ani z niego wyjechać. Ofiary cywilne idą w setki, w całym kraju od marca zeszłego roku zginęło, według organizacji praw człowieka, przynajmniej 7 tys. osób.
Ulica mówi dość
– Rewolucja to zwykli ludzie – mówi mieszkający w Polsce Maher Masouti z polskiego Komitetu Wsparcia Rewolucji w Syrii. Sygnał do wyjścia na ulicę daje najczęściej podczas piątkowych modłów imam lub lokalny autorytet. W tłumie zawsze znajdzie się kilka osób ze smartfonami, którzy sfilmują demonstrację i wrzucą na YouTube czy Facebooka. Dziś tych stron są już tysiące, ale zwolennicy Asada nie odpuszczają także w Internecie. Opozycja i reżim wzajemnie wyłączają sobie strony, przejmują hasła. Po grudniowych wybuchach w Damaszku na stronach Braci Muzułmańskich pojawiło się podrzucone przez hakerów oświadczenie, że to Bracia ponoszą odpowiedzialność za te zamachy.
Ale to nie podpięci do Internetu młodzi ludzie są liderami protestu, oni tylko informują świat o kolejnych demonstracjach czy hasłach przewodnich, które skandować będą w kolejny piątek. Protestom nie przewodzi też stara, nielegalna do tej pory opozycja. Jeden z jej czołowych przedstawicieli, cieszący się sporym społecznym zaufaniem George Sabra, opowiadał kilka dni temu, że przed prawie rokiem opozycjoniści zostali wręcz zaskoczeni skalą rewolty. Dziś, jeśli polityczni liderzy są angażowani przez syryjskich demonstrantów, to raczej jako doradcy, twórcy kolejnych manifestów, niż przywódcy wyprowadzający ludzi na ulicę. Ulica wyznaczyła też skład pierwszej Syryjskiej Rady Narodowej, uważanej dziś za polityczną reprezentację rewolucji.
W radzie reprezentowane są różne polityczne nurty – niezależni intelektualiści, socjaldemokraci, Bractwo Muzułmańskie, Kurdowie – ale muszą liczyć się z oczekiwaniami zwykłych protestujących w Doumie, Hamie czy Banias. Przekonał się o tym mieszkający w Paryżu szef rady Burhan Ghalioun, gdy ogłosił gotowość rozmów z reżimem. Tego samego dnia przez Syrię przetoczyła się fala demonstrantów z żółtymi kartonikami w rękach, którzy w ten sposób skarcili Ghaliouna. Na początku rewolty demonstranci żądali politycznych reform, demokratyzacji i poszanowania praw człowieka. Dziś ulica nie chce rozmów z Asadem, tylko jego odejścia, najlepiej natychmiast. Siła, z jaką pacyfikowane są kolejne niepokorne miasta, podsyca radykalizm żądań.
Krew za krew
Ci, którzy domagają się natychmiastowych zmian, mają niewiele do stracenia. Tak jak w Tunezji czy Egipcie demonstranci to w większości młodzi, często wykształceni ludzie, ale bez perspektyw. Jeśli mają pracę, to najczęściej poniżej kwalifikacji i słabo płatną, choć w tej chwili nie wysuwają żądań ekonomicznych. Nienawiść do reżimu podlewana jest krwią kolejnych ofiar, coraz więcej osób w ciągu ostatnich 11 miesięcy straciło kogoś bliskiego. Na Bliskim Wschodzie można mieć po kilkuset krewnych w całym kraju, bo tutejsze rodziny są bardzo liczne. A przelanej krwi się nie wybacza. Spirala wendety napędza rekrutów do oddziałów rebelianckich i zwiększa liczbę ofiar po obu stronach. Nowe ofiary wymagają kolejnego pomszczenia przelanej krwi. Żadna ze stron nie jest w stanie tego przerwać.
Siły rządowe mogą spacyfikować dowolne miasto w Syrii, ale wystarczy, że je opuszczą, a już dochodzi do nowych demonstracji. Z kolei Wolna Armia Syryjska (WSA), dysponująca jedynie lekkim uzbrojeniem, nie jest w stanie zająć na dłużej większego obszaru. Jej jednostki to rozproszone po całej Syrii zbrojne grupy, de facto poza kontrolą operującego gdzieś na pograniczu z Turcją szefa WSA płk. Rijada al-Asaada, który w lipcu zeszłego roku zaapelował do swoich kolegów, by dezerterowali z armii reżimowej. Mówi się, że ma pod bronią 40 tys. rekrutów, nie tylko dezerterów, ale też ochotników, którzy wiedzą, jak obchodzić się z bronią. Walczą tym, co udało im się ukraść z magazynów wojskowych, kupić na czarnym rynku od wojska albo z przemytu przy wsparciu krajów Zatoki Perskiej.
Głównym celem WSA jest obrona ludności cywilnej. Rebelianci nie domagają się interwencji sił międzynarodowych, raczej pomocy w uzbrojeniu, objęcia przynajmniej części Syrii strefą zakazu lotów, jak wcześniej w Libii. Ale sami nie będą w stanie pokonać prawie 300-tysięcznej armii rządowej.
Pacyfikacją miast zajmują się najczęściej dwie elitarne jednostki, podległe bezpośrednio młodszemu bratu prezydenta Maherowi Asadowi: Czwarta Dywizja Zmechanizowana i Gwardia Republikańska. To najlepiej wyszkolone, uzbrojone i opłacane jednostki, bezwzględnie lojalne wobec Asadów. Większość wyższej kadry oficerskiej stanowią alawici, czyli członkowie tego samego odłamu islamu co rodzina prezydenta, często spokrewnieni z jego klanem. Dodatkowo na usługach reżimu są najemnicy z szebiha.
Kto nam pomoże
Mimo trwającej niemal rok rewolucji prezydent Asad wciąż cieszy się poparciem niewiele ponad połowy społeczeństwa. To tylko szacunki Fundacji Kataru – w Syrii i tak nie jest możliwe przeprowadzenie rzetelnego badania opinii publicznej – jednak pokazują podział społeczeństwa. Za prezydentem stoją najzamożniejsi biznesmeni, klasa średnia w dużych miastach i wszelkie mniejszości (chrześcijanie, druzowie, Ormianie, Kurdowie). Przy systemie nie trzyma ich miłość do Asada, tylko strach przed którymś ze znanych już scenariuszy: chaosem po upadku tyrana i eksplozją terroryzmu jak w Iraku i Libii, czy pozorowaną demokracją i dojściem do władzy radykalnych partii islamskich jak w Egipcie i Tunezji. Murem za Asadem stoją też służby bezpieczeństwa i kierownictwo partii Baas.
Ostatnie akcje rządowe stają się coraz bardziej bezwzględne. Dzięki zawetowaniu przez Rosję i Chiny potępiającej go rezolucji Rady Bezpieczeństwa Asad zyskał na czasie i próbuje jak najszybciej utopić rewoltę we krwi, licząc, że zmęczeni i przestraszeni ludzie wrócą wreszcie do domów. Asad od lat cieszy się względami Rosji, która obawia się, że w razie zmiany władz w Damaszku straci ważnego odbiorcę rosyjskiego sprzętu wojskowego, a przede wszystkim swój ostatni przyczółek na Bliskim Wschodzie. Z tego samego powodu reżim syryjski może liczyć na Iran. Na głównych przeciwników Asada za granicą wyrastają kraje Zatoki Perskiej, dla których – wbrew oficjalnym deklaracjom – gra nie toczy się o obronę praw człowieka, tylko o osłabienie i odizolowanie Iranu.
Pat w ONZ i regionalna walka o wpływy przedłużają jedynie obecny stan. Oburzenie zachodniego świata pozostaje w sferze gestów i deklaracji, które – podobnie jak sankcje – nie robią na Asadzie większego wrażenia. Brak międzynarodowej jednomyślności zapewnia reżimowi bezkarność.
Wariant wysłania do Syrii sił pokojowych pod auspicjami Ligi Arabskiej i ONZ, co na forum Ligi przeforsowały państwa Zatoki, wydaje się mało realny. Ani pogrążona w kryzysie ekonomicznym Europa, ani rozpoczynający kampanię wyborczą Barack Obama nie są zainteresowani nową interwencją wojskową na Bliskim Wschodzie. Wariant libijski, czyli zamknięcie nieba nad Syrią i mocne wsparcie rebeliantów, też nie gwarantuje rychłego sukcesu. Dlatego rebelia i pacyfikacje będą nadal trwać.