Świat

Tuareski blues

Mali - ziemia zapomniana

W Sahelu, na przedpolu Sahary, żyje się w glinianych domach. W Sahelu, na przedpolu Sahary, żyje się w glinianych domach. Wanda Biedzka, Bogusław Pasieczny / Materiały prywatne
W Mali jest wojna. Nawet jeśli europejscy żołnierze zrobią tam porządek z dżihadystami, pokój nie będzie trwały. Europejczycy wyjadą i znów rozlegnie się tuareski blues, grany nie na gitarach, lecz karabinami.
Grupa Tuaregów w Timbuktu; uważają się za białych, nienawidzą czarnych z południa i gardzą nimi.Wanda Biedzka, Bogusław Pasieczny/AN Grupa Tuaregów w Timbuktu; uważają się za białych, nienawidzą czarnych z południa i gardzą nimi.
Dżenne, z największym na świecie glinianym meczetem; na północ stąd rozciągają się ziemie Tuaregów.Wanda Biedzka, Bogusław Pasieczny/Materiały prywatne Dżenne, z największym na świecie glinianym meczetem; na północ stąd rozciągają się ziemie Tuaregów.

Daaku ma 23 lata i mieszka w Bamako, stolicy Mali. Prowadzi sklepik w Kalaban Koura, dość odległej od centrum dzielnicy. Kocha Mali. – Jak nasi grają w piłkę, to wrzeszczę przed telewizorem – śmieje się. Razem z nim wrzeszczy ze dwudziestu chłopaków, co nie tylko słychać, ale i widać, bo telewizor stoi niemal pośrodku ulicy. Oni też kochają Mali.

Na piętrze kamienicy, w której mieści się sklepik Daaku, żyje kilkunastoosobowa rodzina Kweme. Ojciec jest handlarzem, ma dwa sklepy w Kayes, w sąsiednim Senegalu, dużo podróżuje po Afryce. Nie identyfikuje się ani z Mali, ani z Senegalem. – Jestem Fulani – mówi. Fulani to duże plemię w zachodniej Afryce, żyją w kilku krajach. Przynależność do ludu Fulani ma dla familii Kweme duże znaczenie, a przynależność państwowa – żadnego.

Allaye, który nazywa siebie biznesmenem, mieszka w Dżenne, mieście z gliny, jak wszystkie w Sahelu, 600 km na północny wschód od Bamako. – Pochodzę z Dżenne, kocham to miasto, ono jest moją ojczyzną, Mali mało mnie obchodzi – stwierdza kategorycznie.

Dla Mammy Mali to wróg. Mamma jest Tuaregiem, koczownikiem z Sahary, swój dom ma teraz w oazie na północ od Timbuktu, ale w każdej chwili może przenieść się gdzie indziej. Jego ojczyzną jest Sahara, a wśród jej piasków granice są fikcją. Mamma od lat wędruje po pustyni, przekraczając te fikcyjne granice. W życiu nie miał paszportu ani innego dokumentu tożsamości. Po co mu one, skoro na Saharze jest u siebie?

Ojczyzna, czyli plemię

Kara Maote, urzędnik w ministerstwie spraw wewnętrznych w Bamako, wyjaśnia komplikacje związane z przynależnością państwową: – Nasze państwa to wciąż twory bardzo młode, mają zaledwie kilkadziesiąt lat. Cóż to jest w porównaniu z Europą? Dlatego tak wiele osób wciąż nie czuje się obywatelami.

Przyczyn takiego stanu rzeczy jest kilka. Pierwszą są wyjątkowo silne więzy rodzinne. Rodzina jest dla mnie najważniejsza, dla niej zrobię wszystko – takie słowa często słyszy się w całej Czarnej Afryce. Jeśli trzeba coś uczynić dla rodziny, kogoś wesprzeć, Afrykanin zapomina o bożym świecie, o pracy, o podjętych zobowiązaniach. Europejscy przedsiębiorcy prowadzący tutaj interesy mówią, że często nie przyjdzie on do pracy, bo np. przyjechał wujek z innego miasta, trzeba było pomóc siostrze itp. Rodzina – a rodziny są duże, liczą kilkaset, a czasem nawet kilka tysięcy osób – tworzy podstawową strukturę społeczną, która w sercu i świadomości miejscowych zajmuje najważniejsze miejsce, znacznie ważniejsze niż w Europie. Potem ważne jest plemię, z reguły zamieszkujące kilka państw. Związki plemienne są silne, a stosunek do państwa – często obojętny.

Taka sytuacja jest pokłosiem gwałtownego rodzenia się afrykańskich państwowości. Mali powstało w 1960 r. w wyniku sztucznego podziału Afryki Zachodniej przez francuskich kartografów wojskowych. Za pomocą linijki nakreślili oni proste jak drut granice, nie bacząc na podziały naturalne, stosunki ludnościowe itp. Mieszkańcy Mali, i sąsiednich krajów także, jeszcze przez wiele lat nie wiedzieli nawet, że są obywatelami tych nowych państw. Stąd pojęcie narodu i ojczyzny wciąż bardziej kojarzy im się z rodziną, wsią, ludem, z którego się wywodzą.

Na północ od Bamako

Bamako leży na samym południu Mali. Obszar jeszcze bardziej na południe od stolicy zajmuje ok. 5 proc. terytorium kraju i państwo jest tutaj dostrzegalne. Asfaltowe drogi, miasteczka, szkoły, posterunki policji na drogach – choć służą głównie do pobierania łapówek – dają poczucie istnienia władzy i jakiejś organizacji.

Ale wystarczy ruszyć na północ, by odczuć, że z każdym przejechanym kilometrem państwo zanika. Asfaltowe drogi zamieniają się w szutrowe, a miejscami zupełnie giną, nie ma miast, tylko od czasu do czasu widać maleńkie, zbudowane z gliny, wioski bez elektryczności, czasem pozbawione nawet studni, znikają policyjne bariery drogowe. Również przyroda nie służy państwu: uprawne pola zastępuje półpustynna roślinność w postaci rachitycznych drzewek i krzaków. To Sahel, szeroki na tysiąc kilometrów półpustynny region, przedpole Sahary.

Mieszkańcy Sahelu są zdani na siebie. Od ich zaradności zależy, czy będą mieli wodę i pożywienie. Urzędnicy w Bamako często nawet nie wiedzą o istnieniu niektórych osad, choć formalnie kraj podzielony jest na 9 regionów, 49 okręgów i ponad 700 gmin. W praktyce ogromne odległości i brak dróg komplikuje jakiekolwiek zarządzanie, nawet w miejscach znanych władzy.

Poza tym nikt nie przejmuje się zarządzeniami, których nie da się wyegzekwować. Tym bardziej że rząd nie może ludziom niczego zaoferować. Mali jest jednym z najbiedniejszych krajów świata i władz nie stać nawet na wiercenie studni w wioskach. Ujęcia wody budują organizacje humanitarne ze świata. Ten luksus, a równocześnie warunek do życia, miejscowi zawdzięczają Japończykom, Amerykanom, Europejczykom, ale nie własnemu rządowi. Mieszkańcy Sahelu nie mogą też liczyć na pomoc medyczną. Można przemierzyć setki kilometrów i nie trafić na punkt medyczny. We wsiach i osadach chorych leczy się ziołami i magią. Malaria, cholera i bilharcjoza zbierają obfite żniwo.

W środku malijskiego Sahelu jest kilka miast: Dżenne, Mopti, Bandiagara. Dojechać do nich niełatwo. 600 km, jakie dzieli Dżenne od Bamako, jedzie się czasem dwa dni. I choć miasteczko dla Europejczyka jest fascynujące – całe z gliny, z fantastycznym, największym na świecie glinianym meczetem – to jego mieszkańcy, żyjący podobnie jak setki lat temu, nie są tak zachwyceni, jak nieliczni turyści. Jedynie flaga państwowa na budynku magistratu i kilometrowa kolejka ludzi oczekujących godzinami na zasiłek wskazują, że jakieś państwo tu jest. – Czy mam je szanować za wywieszenie flagi i rzucenie jałmużny tym ludziom? – denerwuje się Allaye. – Gdyby przyszły tu jakieś zbrojne oddziały i powołały inne państwo, mało kto by się tym przejął.

Allaye tłumaczy, że choć geograficznie Dżenne to wciąż południowe Mali, a północ zaczyna się za Timbuktu, to ze społeczno-politycznego punktu widzenia północ jest już kilkadziesiąt kilometrów za Bamako. – Tak naprawdę terytorium aż do granicy z Algierią, którą w linii prostej od Bamako dzieli prawie 1700 km, a realnie ok. 2,5 tys. km, to ziemia niczyja.

Władcy Sahary

Do Timbuktu, położonego w geograficznym środku Mali, ze stolicy jedzie się kilka dni. Minimum kilkunastu godzin potrzeba, by dotrzeć do Mopti, wielkiego portu na Nigrze, gdzie nie ma ani jednego dźwigu i wszystkie towary ładuje się ręcznie. Stamtąd można popłynąć łodzią, co zajmuje kilka dni, choć nigdy nie wiadomo ile, lub wynająć dżipa, obowiązkowo z kierowcą, który zna Saharę i nie pobłądzi. Jeśli wszystko dobrze pójdzie i samochód się nie zepsuje, nie zakopie w pustynnym piachu, a kierowca nie zgubi drogi, to jadąc bezdrożami Sahary, najpierw na wschód, a potem na północ, dociera się do jednego z najbardziej tajemniczych miast świata.

Timbuktu to miasto Tuaregów, zwanych niebieskimi rycerzami pustyni lub władcami Sahary. Obie nazwy pasują jak ulał: pierwsza – ze względu na ubiór, druga – dlatego że na Saharze poza nimi nie ma prawie nikogo. Tutaj Tuaregowie są u siebie. Nie uznają żadnej władzy ani żadnych granic. Mówią: Jesteśmy panami tej pustyni.

Od wieków zajmują się rozbojem, przemytem i hodowlą wielbłądów, które dzisiaj coraz częściej są zastępowane przez terenowe Toyoty. Mimo ciemnej karnacji uważają się za białych (większość antropologów też zalicza ich do białej rasy) i nienawidzą czarnych z południa. Od wieków toczą z nimi wojny. Kiedyś o złoto i sól, później o niewolników – Tuaregowie w przeszłości byli ważnymi ich dostawcami dla Hiszpanów i Portugalczyków – a od kilkudziesięciu lat biją się o niepodległość.

Państwa powstałe po upadku kolonializmu – Mali, Niger, Czad, Algieria – próbowały podporządkować sobie Tuaregów. Nie udało się, ale tuareskie próby stworzenia własnego państwa również się nie powiodły.

Pierwsze powstanie Tuaregów wybuchło w 1963 r. w Mali. Rozprawiono się z nimi brutalnie. Ale nie poddali się. Ich nienawiść do czarnych z południa, którymi pogardzają, a nawet wciąż mają za niewolników, rosła. Na początku lat 90. dzieci i wnuki rebeliantów z 1963 r. znów wywołały powstanie. Upadło w 1995 r. Pokój okazał się kruchy, a kolejne walki wybuchły w 2007 r. i trwały dwa lata. W styczniu 2012 r. znów się zbuntowali. Dołączyli do nich islamiści z Al-Kaidy wypierani z innych rejonów świata, niedobitki wojsk Kadafiego (wspieranego do końca przez oddziały Malijczyków, które po upadku dyktatora wróciły do siebie z libijską bronią), bojownicy Polisario z Sahary Zachodniej.

Miasteczko Kidal położone w głębi Sahary, w skalistym regionie nazywanym Adrar, jakieś 600 km w linii prostej od Timbuktu, jest nieformalną stolicą Tuaregów. Nie prowadzi tam żadna droga, dostać się można tylko na wielbłądach i czasem pikapem z Gao, gdzie też niełatwo dotrzeć. Podróż trwa wiele dni. Zbudowane z gliny, z kilkunastu piaszczystymi ulicami, kilku barami, gdzie grają znakomitego tuareskiego bluesa, żyje z przemytu. Żyje nieźle.

Można tu zjeść najlepsze kozie mięso i napić się przyrządzonej po mistrzowsku herbaty. Tu mieszkają światowej sławy muzycy tuareskiego zespołu Tinariwen, który swym pustynnym bluesem podbił publiczność Londynu, Paryża i Nowego Jorku. Tutaj przebywają nie niepokojeni przez nikogo przywódcy powstań i bojownicy oficjalnie ścigani przez państwo.

Na podwórzu domu jednego z przywódców Tuaregów zebrało się kilkunastu mężczyzn. Niektórzy mają broń. Wolno piją herbatę i rozmawiają. Czasem któryś zerknie na ekran dużego telewizora, nastawianego na przemian na francuski program informacyjny France 24 i arabską Al-Dżazirę, czasem ktoś głośniej zaprotestuje. Ale to nie jest kłótnia, raczej wymiana poglądów.

– Nie mamy się czego obawiać – młody Tuareg chętnie odpowiada na pytania. – Nic nam nie grozi, tu są sami swoi. Miesiąc później Allaye dzwoni do Polski: – Boję się. Wróciłem właśnie z Timbuktu, tam wszyscy mówią, że będzie wojna.

Islam też dzieli

90 proc. mieszkańców Mali wyznaje islam, resztę stanowią animiści, gdzieniegdzie żyją niewielkie grupy chrześcijan. Animiści i muzułmanie nie przepadają za sobą. Mieszkają obok siebie, ale osobno, muzułmanie rzadko przekraczają granice dzielnic animistów. Relacje muzułmanów i chrześcijan jeszcze kilka lat temu były dobre. Zdarzało się, że modlili się wspólnie, a nawet wspólnie pielgrzymowali. Ale to już historia. Tolerancja wobec chrześcijan maleje. Kiedyś do meczetu mógł wejść każdy, pod warunkiem, że był odpowiednio odziany. Dziś większość meczetów jest dla innowierców niedostępna.

Malijski i w ogóle cały zachodnioafrykański islam radykalizuje się. To pochodna wydarzeń na Bliskim Wschodzie, w Pakistanie, Egipcie. Do Mali dociera coraz więcej dżihadystów, którzy próbują radykalizować wiernych. Jednych przekonują, innych nie, powodując podziały między muzułmanami. Przykładem jest konflikt z Tuaregami. Najpierw dżihadyści wspomogli tuareskie powstanie, by potem je zdominować i narzucić liberalnemu tuareskiemu islamowi swoje ortodoksyjne oblicze. Tuareskie kobiety, które nigdy nie zakrywały twarzy, zmuszali do tego, a oporne zabijali, podobnie jak mężczyzn posiadających alkohol.

W Timbuktu jest kilka szkół koranicznych – szkół afrykańskich talibów. Kiedy dwoje białych turystów robi zdjęcia przed jedną z nich, ze środka wypada wściekły nauczyciel, wrzeszczy na nich, a potem popycha i uderza. Gromada uczniów ciska w uciekających kamieniami. – Przestańcie! – protestuje starszy Tuareg. Nauczyciel rzuca się na niego. Wokół gromadzi się coraz więcej osób, jedni wspierają Tuarega, inni nauczyciela. Kłótnia trwa kilkanaście minut.

Religia, która mogłaby być spoiwem tego państwa – staje się jeszcze jednym źródłem podziałów.

 

Piętra wojny

Wojna w Mali rozpoczęła się 17 stycznia 2012 r. atakiem Tuaregów z Narodowego Ruchu Wyzwolenia Azawadu (MNLA) na wojska rządowe. W ciągu dwóch miesięcy rebelianci zdobyli niemal całą malijską Saharę z miastami Kidal, Gao i Timbuktu. Wspierali ich dżihadyści z całego świata. Kiedy Tuaregowie ogłosili zakończenie walk i proklamowali niepodległość państwa Azawad, dżihadyści z Al-Kaidy w czerwcu 2012 r. zaatakowali ich, wypędzili z miast i zaprowadzili prawo oparte na szariacie. W styczniu 2013 r. realne stało się zdobycie przez nich Bamako i opanowanie całego Mali. 11 stycznia do akcji wkroczyły wojska francuskie (patrz „Francuski Afganistan”, POLITYKA 4). Grupy żołnierzy mają wysłać do Mali inne kraje NATO, w tym Polska.

 

Tadeusz Biedzki przez lata pracował jako dziennikarz (m.in. POLITYKI), był wydawcą i redaktorem naczelnym „Trybuny Śląskiej”, obecnie jest przedsiębiorcą i podróżnikiem, właśnie ukazała się jego książka „Sen pod baobabem” (wyd. Zysk i S-ka), reporterska relacja z podróży do kilku krajów Afryki Zachodniej, m.in. Mali.

Polityka 07.2013 (2895) z dnia 12.02.2013; Na własne oczy; s. 100
Oryginalny tytuł tekstu: "Tuareski blues"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Wyjątkowo długie wolne po Nowym Roku. Rodzice oburzeni. Dla szkół to konieczność

Jeśli ktoś się oburza, że w szkołach tak często są przerwy w nauce, niech zatrudni się w oświacie. Już po paru miesiącach będzie się zarzekał, że rzuci tę robotę, jeśli nie dostanie dnia wolnego ekstra.

Dariusz Chętkowski
04.12.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną