Joseph Conrad opisywał to miejsce: „Przestrzeń Tamizy od London Bridge do Albert Docks tak się ma do innych nadrzecznych dzielnic portowych, jak dziewiczy las do ogrodu. Tej dzielnicy nie zbudowano, wyrosła sama przez się. Przypomina dżunglę (…). Niby skłębiona masa zarośli i lian, przesłaniająca ciche głębie niezbadanej dziczy, kryją te zabudowania głębiny londyńskiego życia, nieskończenie różnorodnego i kipiącego siłą”.
Nie wszystko się zmieniło. Londyn przestał być portem, ale niezbadana dzicz, różnorodność i kipiąca siła – pozostały. Dziś historyczne City zrasta się z rekultywowanymi kwartałami starych nabrzeży – od Canary Wharf, nowej dzielnicy bankowej poczynając. Historyk David Kynaston, który poświęcił temu miejscu całe życie, jest zdruzgotany jego klimatem. Canary Wharf wydaje się mu najnowszą wersją „Metropolis”, diabolicznego filmu austriackiego ekspresjonisty Fritza Langa (z 1927 r.), który nie przekazał żadnego ciepła, żadnego człowieczeństwa, żadnego łącznika z Conradowską, na poły wiejską przeszłością. Wzniesienie tak przytłaczających dowodów pychy, jak Shard, Cheesegrater i Walkie Talkie (nazwy gigantycznych wieżowców) jest syndromem: nowe góruje nad częścią najbiedniejszych, najbardziej zaniedbanych partii Londynu.
*
City to mrowisko, pośpiech, zapracowanie. A tkanka miasta rozrasta się jak żywy organizm – przyrodnicze porównania Conrada można ciągnąć i dziś. Także z powodów gospodarczych. Projekty biznesowe wymagają nowych zespołów ludzkich. Czasem też starsi doświadczeni bankierzy nie chcą już podlegać korporacyjnej hierarchii i zakładają mniejsze biura, które szukają własnych siedzib.
– Wieża Shard to wyraz potęgi, pieniądza, dynamizmu.