Pierwsi na miejscu byli Hindusi. Helikoptery z indyjską pomocą dla poszkodowanych wystartowały już w cztery godziny po tym, jak ziemia w Nepalu przestała się trząść. Chińczycy potrzebowali na reakcję 15 godzin, ale za to obok towarów pierwszej potrzeby do Katmandu przyleciała od razu 62-osobowa grupa ratowników z centrum szybkiego reagowania w Pekinie. Jeszcze tego samego dnia Indie wysłały też swoich ludzi – ponad trzystu.
Zaraz potem indyjskie i chińskie media rozpoczęły osobliwy wyścig na relacje o bohaterskich wyczynach ratowników z obu krajów. Chińska publiczna CCTV na początku ubiegłego tygodnia prowadziła nawet ranking, coś w rodzaju tablicy z wynikiem meczu – punkty oznaczały kolejnych żywych Nepalczyków wyciągniętych spod ruin. Zanim ranking zniknął z anteny, Chińczycy prowadzili z Hindusami 36 do 21.
1.
„Po co oni tu przylecieli? – irytuje się młody Nepalczyk w rozmowie z Reutersem. – Indyjskie helikoptery w zasadzie nie nadają się do akcji ratunkowych, natomiast świetnie radzą sobie z przewożeniem ekip filmowych”. Zarzuca Hindusom, że tylko blokują pas startowy na lotnisku pod Katmandu. Twierdzi, że większość z tych trzystu indyjskich „ratowników” to żołnierze, którzy nie mają pojęcia o tego typu akcjach: „Nepalska armia ma 100 tys. takich pseudoratowników”.
Chińscy ratownicy też mają problemy. W środę 29 kwietnia nepalska armia musiała szukać ponad 20 z nich, bo poszukując ofiar trzęsienia w okolicy miasta Pokhara, sami zaginęli. Pekin w ostatnich latach dużo zainwestował w swoje siły ratownicze, są one jednak wciąż dużo mniej doświadczone niż chociażby tajwańskie, które uchodzą za najlepsze na świecie.