Na chorwackim wybrzeżu Adriatyku, między wysepkami i białokamiennymi miasteczkami, nad przepłacanymi przez turystów ośmiornicami z grilla, wojna wydaje się nierealnym wspomnieniem. Ale kto pojedzie raptem kilkanaście kilometrów na wschód, w stronę Bośni, ten zobaczy, że dalmackie wybrzeże to tylko makijaż, bo chorwackie ciało nadal nosi głębokie blizny.
Widać je na przykład w okolicach Kninu, dawnej stolicy Republiki Serbskiej Krajiny, separatystycznego państewka, które na początku lat 90. broniło się rękami, nogami i serbskimi czołgami, by nie wejść w skład świeżo stawianej Republiki Chorwacji. I mimo że w 1995 r., podczas operacji „Burza”, Chorwacja ostatecznie odbiła te tereny, a później próbowała jakoś doprowadzić je do porządku (m.in. za pomocą unijnych środków), widać, że czas tutaj ugrzązł po uszy.
W dawnej Krajinie, mateczniku chorwackiej prawicy, pełno wszędzie nacjonalistycznego graffiti. Chorwackie szachownice malowane na murach nie do końca zakrywają wcześniejsze graffiti: serbskie krzyże z czterema cyrylickimi literami „S”, symbolizującymi hasło „Samo sloga Srbina spasava” (tylko jedność zbawi Serbów), malowane tu jeszcze za czasów Serbskiej Krajiny. Pomiędzy zamieszkanymi domami stoją też puste, o sczerniałych ścianach i powybijanych oknach. To domy Serbów, którzy uciekli przed chorwackim wojskiem.
To tu właśnie, w śmiertelnie sennych miasteczkach, w których nie ma ani pracy, ani sensownej przyszłości, rodzi się poparcie dla chorwackiej prawicy, której najpopularniejszą emanacją jest nacjonalistyczna partia HDZ. A ta zdominowała niedawno chorwacki rząd i zaczyna narzucać Chorwacji własną narrację. A zgodnie z nią Chorwaci mają do wyboru dwie opcje.