To jeszcze nie definitywny impeachment – teraz będzie się toczyć śledztwo senackie, które w ciągu najdalej 180 dni zdecyduje, czy Rousseff złamała konstytucję i utraci władzę. Prawicowa opozycja zarzuca jej bezprawne działania, mające zamaskować wielkość deficytu budżetowego. Konflikt ma charakter stricte polityczny, nie prawny. Przewaga prawicy w senacie sugeruje, że wynik śledztwa, a potem głosowania jest przesądzony na niekorzyść pani prezydent.
Istotny może się jednak okazać czynnik uliczny. Jeśli Partia Pracujących zmobilizuje zwolenników, jak niegdyś potrafiła, i ich presja będzie zagrażała politycznej przyszłości niektórych senatorów z partyjnej drobnicy, nie jest wykluczone, że zmienią front. Wystarczyłaby wolta kilku z nich. Na większości liderów opozycji ciążą zarzuty korupcyjne oraz o inne nadużycia. Wśród nich są przewodniczący kongresu Eduardo da Cunha, senatu – Renan Calheiros, i tymczasowy prezydent Michel Temer (skazany na zakaz kandydowania na urzędy publiczne przez osiem lat z powodu nielegalnego finansowania swojej kampanii wyborczej). Paradoksem obecnych wstrząsów w brazylijskiej polityce jest to, że na samej Rousseff nie ciążą zarzuty o osobiste wzbogacenie się.
Rousseff twierdzi, że ona i jej rząd padają ofiarą zamachu stanu. Brazylijczycy są głęboko podzieleni: jedni, tak jak pani prezydent, mówią o parlamentarno-sądowo-medialnym puczu; drudzy – o dobrej zmianie i powrocie do normalności. Proces impeachmentu rozbudził politycznie zwolenników Partii Pracujących. Chętniej niż do tej pory wychodzą manifestować sprzeciw wobec odsunięcia od władzy swojej liderki. Rozczarowanie z powodu korupcji jest wśród jej zwolenników ogromne – mimo to wielu rozumie, że bierne przypatrywanie się politycznej egzekucji może pociągnąć za sobą likwidację programów socjalnych, które za rządów Dilmy i jej poprzednika Luli wyciągnęły z biedy 40 mln Brazylijczyków.