Golpistas, fascistas no pasarao! Puczyści, faszyści nie przejdą! – tak w miniony weekend krzyczeli na ulicach São Paulo i Rio de Janeiro demonstranci przeciwni usunięciu Dilmy Rousseff z urzędu prezydenta Brazylii. Bojowniczka i partyzantka. Polityczna więźniarka, ofiara bestialstwa dyktatury. Aktywistka Partii Pracujących, urzędniczka, ministra. Pierwsza w historii Brazylii kobieta na urzędzie prezydenckim.
Makijaż budżetowy, jakiego się dopuściła, był jedynie pretekstem impeachmentu. Prawicowa opozycja wykorzystała wściekłość ludzi z powodu afer korupcyjnych na szczytach i kryzys gospodarczy – skutek spadku cen surowców i produktów rolnych, które eksploruje Brazylia. Paradoksalnie, na Rousseff, w odróżnieniu od wielu jej oponentów, nie ciążą zarzuty o korupcję.
Można już obstawiać, że historia odda jej sprawiedliwość i oceni surowo tych, którzy odsunęli ją od władzy pod trzeciorzędnym pretekstem. Cóż z tego: brazylijska demokracja w opałach jest teraz. Wielu obawia się, że to nie koniec – następnym krokiem może być uniemożliwienie legendarnemu liderowi lewicy Luli da Silvie kandydowania w wyborach 2018 r.
Komentatorka prestiżowego magazynu „Piaui” zauważa, że wielu zwolenników impeachmentu chodziło na demonstracje w strojach piłkarskich: dostrzega w tym alegorię miejscowej demokracji. Obywateli i ich przedstawicieli zastąpili kibice. Oponenci Dilmy zachowali się jak stadionowi hejterzy, którzy pragną jedynie zmiażdżenia rywala. A demokracja to nie stadion. Stefan Zweig w latach 40. XX w. nazwał Brazylię „krajem przyszłości“. Nieszczęście może polegać na tym, że – jak kpią gorzko tutejsi ironiści – będzie krajem przyszłości już na zawsze.