Chorwacja boryka się z bankrutującym gigantem.
Kiedy Agrokor ma katar, Chorwacja ma grypę. Ta wyświechtana fraza tu akurat pasuje jak ulał: koncern Agrokor to największa chorwacka prywatna firma, największa sieć dystrybucji na Bałkanach, 60 tys. pracowników, 13 proc. chorwackiego PKB. Teraz stoi nad krawędzią, trwają nerwowe rozmowy rządowe z wierzycielami, którym gigant winien jest według przecieków 6 mld euro. I przestał płacić. Parlament przyjął pospiesznie ustawę o ratowaniu firm w tarapatach, zwaną już lex Agrokor, ale sytuacja nadal jest podbramkowa. Największymi kredytodawcami giganta są dwa rosyjskie banki: Sbierbank i VTB, które – jak głosi wieść – najłatwiej dawały pieniądze, kiedy innym zapaliło się światło ostrzegawcze. Ten pierwszy pożyczył 950 mln euro i może dyktować warunki.
Agrokor, przez lata bałkański symbol sukcesu, to Ivica Todorić, nazywany tu powszechnie Gazdą, Szefem. Zaczynał od niczego, jeszcze za Jugosławii hodował kwiaty. Po 1991 r. uczestniczył w głównych prywatyzacjach: kupował ziemię, zakłady rolno-spożywcze, hurtownie, sieci sklepów, a później już wszystko. Przejmował państwowe monopole i zamieniał je w kapitalistyczne. Jakoś zawsze wszystko uchodziło mu na sucho. Ma zamek pod Zagrzebiem i trójkę dzieci współrządzących firmą. Ale chyba przeinwestował, może potknął się na przejęciu słoweńskiej sieci Mercator i zderzeniu z niemieckimi dyskontami. Zawsze lubił media, posiada zresztą sieć dystrybucji prasy, ostatnio go w niej dużo mniej. Za to o nim coraz więcej.