W pierwszy poświąteczny dzień po długiej chorobie zmarła 81-letnia Winnie Mandela. W czasie prawie trzech dekad, gdy Nelson tkwił w południowoafrykańskim więzieniu, w roli jego rzeczniczki stała się zastępczym symbolem walki z rasistowskim apartheidem. Na jakiś czas sama aresztowana, była torturowana za kratami. Czarni mieszkańcy nazywali ją z oddaniem Matką Narodu.
Spiżowy pomnik rozpadł się jednak wraz z nadejściem tak wyczekiwanej demokracji. Małżeństwo, które przetrwało 27 lat przymusowej rozłąki, rozpadło się dwa lata po wypuszczeniu Nelsona na wolność, gdy na jaw wyszedł jej romans z o połowę młodszym działaczem. Podejrzewana o zlecenie morderstwa innego, zaledwie 14-letniego aktywisty, została w 1991 r. skazana, choć jedynie za jego porwanie. Kilka lat później dochodzenie w sprawie innego politycznego zabójstwa z jej możliwej inspiracji zostało wstrzymane z powodu zastraszenia świadków. W następnej dekadzie doszło jeszcze skazanie za defraudację publicznych pieniędzy.
Ale pomimo tych skandali i zamiłowania do luksusów pozostawała ulubienicą czarnej biedoty, dzięki ich głosom do samej śmierci sprawowała mandat posłanki. Na hucznym pogrzebie prezydent Ramaphosa mówił, że pozostała symbolem.
Ćwierć wieku temu sam był ulubieńcem Nelsona Mandeli, typowanym na jego następcę, ale ostatecznie prezydentem RPA został dopiero w lutym tego roku. W dramatycznych okolicznościach. Teraz jego głównym zadaniem jest ratowanie pozycji dawnej partii Mandelów, której wizerunek ucierpiał w czasach demokracji równie mocno, co zmarłej Winnie.
Urodził się w Soweto, biedaprzedmieściu Johannesburga, które w przyszłości miało się stać epicentrum walki o równouprawnienie czarnej ludności. Jego rodzice – policjant oraz pomoc domowa – byli żarliwymi chrześcijanami, dzieci co niedziela chłonęły wystudiowane przemówienia najpopularniejszych pastorów w dzielnicy.