Ostatni tydzień, choć nie przesądził losów brexitu, jak żaden poprzedni uzmysłowił Brytyjczykom, w jakim są bagnie. We wtorek parlament po raz drugi odrzucił umowę wyjścia, którą przez 18 miesięcy negocjowała Theresa May. W środę posłowie wykluczyli możliwość wyjścia z Unii 29 marca bez żadnej umowy, co miałoby poważne konsekwencje gospodarcze, m.in. prognozowany spadek brytyjskiego PKB o 8 proc. I w końcu w czwartek – z braku porozumienia – Izba Gmin upoważniła premier do starań o opóźnienie brexitu. Zdecyduje o tym Rada Europejska 21 i 22 marca. Oto dlaczego powinna odmówić Brytyjczykom.
Upór May, która zmusza posłów do kolejnych głosowań nad tą samą umową, można oczywiście tłumaczyć egoizmem pani premier, która koleiny raz stawia interes własny i partyjny nad racją stanu. Ale warto spojrzeć na to z innej perspektywy. W czerwcu 2016 r. suweren się wypowiedział, oczekując brexitu, choć nie wiadomo dokładnie jakiego. Z jednym, jasnym wyjątkiem, od którego May nie mogła odstąpić – Londyn musi odzyskać kontrolę nad granicami i przepływem osób. Premier wzięła sprawy w swoje ręce, popełniając przy tym szereg błędów, np. uruchamiając dwuletni okres negocjacji bez planu i strategii. Tylko warto pamiętać, że po pierwsze, nikt tego wcześniej nie robił. Po drugie, w negocjacjach różnica potencjałów była oczywista. I po trzecie, Unia nie może nagradzać dezerterów.
Efektem jest umowa wyjścia, która niewielu zadowala. Ale May wie – w końcu sama to negocjowała – że w tych warunkach lepszej nie dostanie. Mając w tyle głowy groźbę wyjścia bez umowy, zaczęła więc straszyć obie strony: brexitowców, żeby przestali marzyć o lepszej umowie, bo jeśli nie poprą jej propozycji, to Wielka Brytania wystąpi o nawet roczne przełożenie brexitu, a wówczas może on nigdy nie nastąpi.