Japonia zbuduje sobie ponad 20 nowych elektrowni węglowych. W wysokorozwiniętych gospodarkach nikt inny tego nie robi na taką skalę, trend jest raczej odwrotny, skoro odejścia od paliw kopalnych wymaga stan klimatu. Plany mają więc głównie krytyków, a wśród nielicznych życzliwych znalazł się obecny polski rząd. Niedawno premierzy Shinzō Abe i Mateusz Morawiecki podpisali w Tokio porozumienie o pogłębieniu współpracy energetycznej. Trochę w nadziei, że Japończycy zrealizują polskie marzenia o czystych technologiach węglowych. Rząd Abego obiecuje, że mimo wszystko Japonia stanie się liderem ograniczania gazów cieplarnianych, co chce osiągnąć, magazynując spaliny albo jakoś je przetwarzając. Tyle że jeszcze nikomu nie udało się opracować opłacalnej metody takich operacji.
Romans z węglem ma być receptą na niepewną przyszłość energetyki jądrowej. Pod wpływem lęku przed powtórką katastrofy w Fukuszimie z marca 2011 r. nieznana pozostaje przyszłość dziesiątek reaktorów, działa tylko dziewięć, resztę wyłączono na nie wiadomo jak długo albo przeznaczono do likwidacji. Wśród podpowiedzi, czym zapełnić lukę po atomie, eksperci z całego świata suflują skroplony gaz ziemny, osiągający właśnie rekordowo niskie ceny, albo źródła odnawialne. Tym bardziej że zamożne, zaawansowane technicznie społeczeństwo dysponuje sporym potencjałem słońca, wiatru, fal morskich i geotermii. Ich wykorzystanie pozwoliłoby m.in. uniknąć ryzyka związanego z importem paliw – węgla, gazu czy ropy. Tymczasem Japończycy nie dość, że stawiają elektrownie węglowe u siebie, to jeszcze japońskie banki i agencje inwestycyjne finansują ich budowę za granicą, zwłaszcza w szybko rozwijających się państwach Azji Południowej i Wschodniej. Organizacje ekologiczne alarmują, że tam w dużo niższym standardzie.