Podwójne standardy to nie nowina. Republikanie, zapowiadający zatwierdzenie kandydatki prezydenta Trumpa do Sądu Najwyższego Amy Barrett jeszcze przed listopadowymi wyborami, sami w 2016 r. odmówili głosowania nad zatwierdzeniem nominata prezydenta Obamy do SN. Twierdzili wówczas, że „to naród powinien współdecydować”, choć do wyborów było osiem miesięcy. Pośpiech Partii Republikańskiej z wypełnieniem wakatu po śmierci Ruth Bader Ginsburg sprawia, że Sąd Najwyższy, wciągany w amerykańską zimną wojnę domową, staje się narzędziem w rękach polityków, co osłabia zaufanie do niego oparte na politycznej niezależności.
Po zatwierdzeniu 49-letniej Barrett, ultrakonserwatywnej katoliczki i uczennicy idola prawicy Antonina Scalii, w SN zasiądzie 6 sędziów zachowawczych i 3 liberalnych. Ponieważ sędziowie ci orzekają dożywotnio, oznacza to dominację konserwatystów na pokolenie, a więc np. możliwość delegalizacji aborcji, zagrożenie innych progresywnych zdobyczy, jak prawa osób LGBT. I powstrzymanie jakichkolwiek zmian liberalno-lewicowych, jak kontrola dostępu do broni czy osłabienie roli pieniędzy w wyborach. Zagrożona jest Obamacare, reforma ochrony zdrowia autorstwa poprzedniego prezydenta. Demokraci spróbują temu zapobiec przez wprowadzenie kadencyjności sędziów lub powiększenie ich grona z 9 do 13, ale szanse na to są nikłe.
Nominując Barrett, Trump myślał głównie o zbliżających się wyborach. Sąd Najwyższy ma mu pomóc je wygrać. Ponieważ wyniku głosowania możemy nie poznać, póki nie policzy się wszystkich głosów pocztowych (chce tak głosować 37 proc. Amerykanów, w większości popierających Demokratów), konflikt rozstrzygną sądy, a ostatecznie Sąd Najwyższy. Trump oczekuje, że sędziowie nakażą przerwać liczenie głosów, by dotrzymać terminów certyfikacji rezultatów głosowania.