W pierwszych dniach marca prezydent Recep Tayyip Erdoğan niespodziewanie zapowiedział wznowienie starań o członkostwo Turcji w Unii Europejskiej. Negocjacje w tej sprawie są od lat zamrożone, głównie z powodu staczania się Turcji w dyktaturę, ale też w wyniku jawnej niechęci samego Erdoğana. A tu taka niespodzianka… Część ekspertów twierdzi, że to wynik rosnącego osamotnienia geopolitycznego Turcji, szczególnie naprzeciw Rosji. Zaskoczenie nie potrwało jednak długo – dosłownie tydzień. Wkrótce potem Erdoğan wycofał Turcję z konwencji stambulskiej, która zobowiązuje sygnatariuszy do ochrony praw kobiet i przeciwdziałania domowej przemocy (nad takim samym ruchem zastanawia się rząd PiS), twierdząc, że narzuca Turcji „obce standardy”. A kilka dni później podległa Erdoğanowi prokuratura wniosła do sądu o zakazy działalności publicznej dla ponad sześciuset członków Ludowej Partii Demokratycznej (HDP), prokurdyjskiego ugrupowania z trzecią największą reprezentacją w parlamencie.
Na wojnę już nie tylko z Europą, ale też z rozumem Erdoğan poszedł jednak pod koniec marca, gdy zwolnił najpierw szefa Banku Centralnego, a później jego zastępcę. Ten pierwszy, powołany zaledwie w listopadzie, Naci Agbal, uratował spadającą w otchłań inflacji (16 proc. obecnie) turecką lirę, podwyższając stopy procentowe. Prezydent Turcji uważa jednak na odwrót, że wyższe stopy podnoszą inflację, choć 99,9 proc. ekonomistów jest przeciwnego zdania.
Erdoğan wciąż nie odwołał swojej zapowiedzi o „powrocie do Europy”. Może dlatego, że tak jak nie zauważa związku stóp procentowych i inflacji, nie widzi również powodów, dlaczego bicie kobiet i zamykanie opozycji miałoby być sprzeczne z europejskimi standardami.